Wspomnienia

REFLEKSJE  z czasu pracy na uczelni artystycznej

            Wiosna to czas egzaminów, teraz szczególnie skomplikowanych z powodu coronawirusa. A mnie się  zebrało na wspomnienia.

Wpadła mi niedawno w ręce karteczka z zapisem wypowiedzi profesora S. Pigonia, wielkiego specjalisty polskiej literatury, wykładowcy na uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, oczywiście przed wojną. Jego studentką była także moja Mama i zawsze z ogromnym szacunkiem o nim mówiła. Otóż zdanie jakie sobie kiedyś zapisałam, profesor kierował właśnie do swoich studentów, a brzmi tak:

            Winniście wyjść wszechwykształceni: uczeni i prawi.

            Taki był wtedy ideał i rzeczywiście poziom wykształcenia był przed wojną bardzo wysoki, a morale czymś ważnym.

            Jak inaczej jest teraz! I to już po wizycie Jana Pawła II i jego słynnych słowach „Musicie wymagać od siebie, nawet jeśli inni od was wymagać nie będą.”

Pracowałam 30 lat na uczelni artystycznej. Bardzo chciałam przekazać tej młodzieży jakąś solidną dawkę wiedzy humanistycznej, bo zajęci graniem, o wiele za mało czytali, a pisać to już wielu z nich zupełnie nie potrafiło. Zadawałam lektury, zadawałam referaty, uczyłam, co to takiego cytat, przypis, co to bibliografia – podstawowe pojęcia w humanistyce. No i stopniowo wprowadzałam coś więcej.

Ale jak można było podnieść poziom nauczania, kiedy natychmiast sypały się protesty, że za trudno i że za dużo się wymaga? To, że skarżyli się studenci i rodzice, to zrozumiałe, bo od dziecka te rozpieszczane przez mamusie aniołki, genialne dzieci muzykujące, które mają być tylko artystami, zawsze były chronione przed każdym wysiłkiem także intelektualnym; poza graniem nic od nich wymagać nie było wolno. Kiedy jednak protest przeciwko rzetelnym wymaganiom trafił aż na szczebel ministerstwa – to już po prostu  kompromitacja.  Tu profesor Pigoń by się załamał.

Bo, jak zapisałam w Dzienniku, latem 1985 r. doszło do interwencji Ministerstwa Kultury w wyniku petycji złożonej przez nauczycieli średnich szkół muzycznych, że  pytania dr Fabiani z historii kultury są za trudne.

Nawet jeśli na poziomie szkół średnich pytania uznano za trudne (zapewne pod wpływem rodziców naszych geniuszków muzycznych), to od czego są studia wyższe?

 Już nie mówiąc o tym, że pytania moje miały ścisły związek z materiałem przerabianym na wykładach, zasygnalizowanym w podręcznikach i wywieszone zawczasu w gablocie, więc do opracowania w bibliotece czy w domu.

Mnie i moich rówieśników nikt nie uprzedzał, jakie otrzymam pytania na maturze, ani na studiach. Ja natomiast nikogo nie zaskakiwałam na egzaminie pytaniem spoza wywieszonej listy i programu. Wywiesiłam nawet takie dodatkowe, trochę inne i po trosze dla żartu, a trochę dla wzbudzenia refleksji w młodym  człowieku: zapytałam ilu  swoich przodków potrafisz wymienić z nazwiska?

Oczywiście nie stawiałam za to ocen! Byłam ciekawa, czy interesuje ich przeszłość najbliższej rodziny. Okazało się, że większość nie znała nazwisk już swoich dziadków. A to przecież też jeden z elementów historii kultury.

Wracając do petycji i interwencji. Ponieważ do mnie te skargi oficjalnie nie doszły, i nikt mi nie nakazał zmienić pytań, to chyba jednak przedstawiciel ministerstwa zorientował się, że tylko ośmieszyłby się, gdyby po zapoznaniu się z programem i listą pytań w gablocie, podtrzymał pretensje nauczycieli i rodziców.

Powstaje kwestia, jak można czegoś nauczyć bez wymagań? I kogo? Bo  jakiegoś wyjątkowego studenta, człowieka o wielu zainteresowaniach, który ma w sobie pasję wiedzy i z domu wyniósł pewne kryteria wartości, nie trzeba do niczego zmuszać. Ale większość moich studentów korzystała od dziecka z taryfy ulgowej i najchętniej godziny wykładów spędzaliby w kawiarence uczelnianej. Więc sprawdzałam listę obecności, bo wiedziałam, że inaczej  student nie będzie mógł obejrzeć dzieła sztuki w albumach, które przywoziłam ze świata. Jeszcze nie podróżowali, jak obecnie, jeszcze nie było Internetu, żyliśmy w pewnej izolacji.

Pewnego razu, tuż przed sesją egzaminacyjną, przyszedł do mnie dziekan jednego z wydziałów, razem ze studentem z tegoż wydziału, prawie absolwentem, i prosił – przy studencie – o zaliczenie mu przedmiotu, konieczne do realizacji dyplomu, czyli zagrania koncertu. Ponieważ nie znałam tego studenta, bo w ciągu dwóch lat nie był łaskaw nawet się wpisać na listę, odmówiłam.

Od wszystkich wymagałam obecności na wykładach, a w razie nieobecności,  uzupełnienia materiału. Jakże więc mogłam zrobić wyjątek? Żeby choć ten młody człowiek zaproponował, że umówi się ze mną na egzamin w dodatkowym terminie i nadrobi ten materiał, ale stał jak posąg i przysłuchiwał się żenującej żebraninie dziekana.

 Miałam mu po prostu zaliczyć. No i upierałam się, że ja tak nie mogę. A pan dziekan na to: pani koleżanko, przymknijmy oko…

Nie przymknęłam, nie mogłam. Wobec tego pan dziekan poprosił o wpis zaliczenia moją kierowniczkę i ta mu zrobiła tę grzeczność. Młody człowiek mógł zagrać swój dyplom, otrzymać tytuł mgr sztuki bez pojęcia np. o renesansie w kulturze, albo jak rozpoznać styl w architekturze, bo i po co? A ja się dowiedziałam, że jestem trudna.

No, to jak można osiągnąć poziom „wszechwykształcenia”, kiedy liczyły się tylko skrzypce albo trąbka? A co z moralnością, prawością, gdy jeden dziekan – pedagog i kolejna pedagog, szefowa wykładowcy, wspólnie pokazują, jak można ominąć wymagania?

Przykro mi było, gdy słyszałam w Rzymie opinię o polskich muzykach, że nie ma z nimi o czym rozmawiać, bo nie znają zabytków, muzeów, literatury włoskiej, żadne głośne nazwiska nic im nie mówią. Chciałam, żeby moi muzycy byli inni, żeby   słyszeli o Boticellim i Michale Aniele, żeby zajrzeli do miejscowego muzeum.

I na koniec scenka ilustrująca wymagania pani dr Fabiani.

            Pewnego razu omawialiśmy coś z kolegami w pokoju. Było to wiosną, przed sesją egzaminacyjną. Wszedł do naszego sekretariatu student, którego nie znałam, i zapytał:

–  Czy jest pani dr Fabiani?

Moi koledzy milczeli, bo pytanie wyraźnie odnosiło się do mnie. A ja zapytałam:

– A czego pan sobie życzy od pani doktor Fabiani?

– Przyszedłem po wpis do indeksu, zaliczenie.

– A chodził pan na wykłady?

– Tak.

– Przez oba semestry?

-Tak.

– No to panu zaliczy, nie ma sprawy,  tylko musi pan poczekać aż przyjdzie.

I zaproponowałam, żeby wyszedł z pokoju, usiadł na ławce na wprost drzwi i czekał. A ja się spakowałam i wyszłam do domu, bo byłam już po zajęciach.

Nie wiem, co było dalej, ale muszę powiedzieć, że zdumiał mnie tupet tego młodego człowieka. Nawet nie wiedział, jak wyglądam, nie rozpoznał mnie w grupie kilkorga zaledwie osób, ale zaliczenie na koniec roku mu się należało, bo przecież chodził na wykłady.

I znowu okazałam się trudna.  I wredna!