Wspomnienie z Rzymu

 TONI  I TINA

            Nie umieszczam tego wspomnienia w kategorii „Impresji z podróży”, bo chociaż historia wydarzyła się na terenie Włoch, dotyczy, mówiąc żartem, „sprawy polskiej”. 

Otóż, na początku lat siedemdziesiątych, gdy mieszkałam dłużej w Rzymie, podrzucano mi pod opiekę różne zagubione panienki z Polski. I tak właśnie poznałam Krystynę, która zatrzymała się w stolicy Włoch tylko przelotem, bo celem jej podróży była jakaś mała miejscowość na południu kraju. Tam bowiem czekał na nią ukochany, którego poznała w Warszawie.

Pracowała jako recepcjonistka w hotelu i zakochała się we Włochu imieniem Antonio, czyli Toni. Oczywiście on był tu inicjatorem amorów, a dobrze wiedział, jak poderwać panienkę. Kiedy wpadła mu w oko, od razu nazwał ją z włoska Tiną, czyli skrótem imienia Cristina, i zaczął czarować. Poczuła się wyróżniona i wpadła po szyję! Toni naturalnie wyznał jej gorącą miłość, naopowiadał rozmaitych bajek, jak to każdy niemal Włoch na etapie amoroso, i przed wyjazdem z Warszawy, zaprosił ją do siebie, gdzie będą oboje żyli jak w raju. Zakochana dziewczyna we wszystko mu uwierzyła. Dzięki koleżance pracującej we Włoszech zdobyła formalne zaproszenie, niezbędne by uzyskać paszport i wizę, no i ruszyła w nieznany świat do swego ukochanego.

Moja opieka nad nią sprowadzała się jedynie do towarzyszenia w zakupach, zwłaszcza zależało jej na pięknych i wygodnych pantoflach. Krążyłyśmy więc od sklepu do sklepu, bo chociaż butów w Rzymie nie brakowało, Krystyna miała kłopot z wyborem – urodziła się bowiem z sześcioma palcami u prawej stopy. I ten dodatkowy mały palec, chociaż niewielki, paskudnie komplikował sprawę; każdy prawy but był zawsze za ciasny. No, ale jakoś udało się jej trafić na dostatecznie  tanie, a miękkie i ładne pantofle, że  mogła je uznać za wygodne, i cała w skowronkach szykowała się do dalszej drogi. Jakoś pod wieczór ruszyłyśmy na Stazione Termini, gdzie wsadziłam ją we właściwy pociąg.  Pomachałyśmy sobie, życzyłam jej szczęścia i pojechała.

Jakie było moje zdumienie, gdy następnego dnia dostałam telefon od wspólnego znajomego z prośbą, żeby ponownie zaopiekować się … Krystyną! Okazało się, że gdy zajechała na miejsce i pojawiła się w progu domu Toniego, otworzyła jej… jego żona.

Na dźwięk słowa fidanzata, bo Krystyna to słowo dobrze znała i przedstawiła się młodej kobiecie jako narzeczona z Warszawy, prawowita małżonka Toniego dostała napadu szału i zgodnie ze swoim południowym temperamentem potraktowała kolejną „narzeczoną” męża dosyć zdecydowanie: nie tylko zmieniła jej kwalifikację narzeczonej na zwykłą dziwkę, używając mało pochlebnego określenia putany, lecz nadto poczęstowała ją kilkoma kuksańcami i odesłała do diabła.

Spotkałam nieszczęsną Tinę zapłakaną, aż opuchniętą od łez. Wstydziła się wracać do Polski tak od razu – no, bo co powie koleżankom w pracy? – więc musiałam przez kilka dni jakoś zająć się kolejną wystrychniętą na dudka biedaczką; kolejną, bo to nie była pierwsza wspierana przeze mnie ofiara własnej głupoty i naiwności. Tina odwiedziła na pociechę swoją koleżankę, a po jakimś tygodniu wróciła do Rzymu i wkrótce odprowadziłam ją na lotnisko. I odfrunęła gorzko zawiedziona, że wymarzone gniazdko już zajęte.