Z życia wzięte

                OSIEDLOWE PAJĄKI – lipiec 1968

                Wspomniałam o tym zdarzeniu w książce „Sztuka pisania nie tylko o sztuce”, ale przecież nie wszyscy internauci ją czytali, więc pozwalam sobie przypomnieć tę historię w blogu.

            Pełnia lata, osiedle zupełnie wymarłe, wieczorami zaledwie w kilku oknach pali się światło. Wiadomo – wakacje.

            Pracowałam wtedy w Muzeum Narodowym. Któregoś ranka, gdy wychodziłam do pracy i  już miałam zamknąć drzwi na klucz, nagle dotarło do mnie, że dziś mnie okradną. Miałam pewność, nie było to jakieś wyobrażenie, otrzymałam  wewnętrzny komunikat. Wróciłam do mieszkania – to był tylko jeden pokój z mikroskopijną kuchenką, garsoniera. Zastanawiałam się, co mogę zrobić? Jak się zabezpieczyć?

Zobaczyłam na wierzchu swój roboczy magnetofon Philipsa, jedyną chyba cenną rzecz, jaka by mogła skusić złodzieja, więc wsunęłam go pod kołdrę. Ale co jeszcze?

            I przypomniałam sobie, jak mi kiedyś mama powiedziała, że najdroższą rzeczą jaką posiadam jest pierścionek od babci, bo ma brylantowe oczko. Wprawdzie mocno skonsumowany, bo pamiętam jak tym brylantem wujek ciął szyby, gdy po wojnie wstawiał okna, no, ale brylant. Wyjęłam więc pierścionek z pudełeczka i wsunęłam na palec. Po czym wzruszyłam ramionami i wyszłam. Bo co można jeszcze zrobić, nawet jeśli się wie na pewno, że przyjdą złodzieje?

            W pracy od razu oznajmiłam szefowej, że dziś mnie okradną. Ubawiła się. Ale kiedy zobaczyła, że ja się zupełnie nie mogę skupić i zabrać porządnie do roboty, a było już około 10-ej, zniecierpliwiła się i powiedziała:

            – Jeżeli ma pani zamiar tak cały dzień tracić nerwy i nic nie robić, to niech pani jedzie do domu, przekona się, że wszystko w porządku i wraca do roboty. Nie można aż tak poddawać się wyobraźni, nie otrzymujemy z zaświatów listów o niebezpieczeństwie, to byłoby zbyt proste.

            Chciałam posłuchać dobrej rady, ale bałam się sama jechać do domu. Zadzwoniłam do kolegi, który miał samochód, a pracował w domu. Wprawdzie wybuchnął śmiechem na mój powód wezwania na pomoc, ale owszem, przyjechał i wkrótce byliśmy już na moim osiedlu.

            Wybiegłam z samochodu, a kolegę poprosiłam, żeby przyszedł, jeśli w ciągu kilku minut nie wrócę.

            Kiedy weszłam na klatkę schodową, natychmiast wyczułam czyjąś obecność. Zaczęłam w napięciu wchodzić na piętro. Blok miał cztery piętra, ja mieszkałam na drugim. Do drugiego piętra nikogo nie spotkałam, a przecież wyraźnie czułam, że nie jestem sama na schodach. Udałam, że mieszkam wyżej, i zaczęłam wchodzić na trzecie piętro. I wtedy ich zobaczyłam.

            Trzej młodzi mężczyźni, z rozsuniętymi ramionami, stali dosłownie przyklejeni do ściany, na bezdechu. Wyglądali jak ogromne pająki.

            – A panowie co tu robią? – zapytałam wściekła, choć drżały mi nogi ze strachu.

 Natychmiast wszyscy odpadli od ściany.

            – My do pana P. – powiedzieli. Ale pan P. mieszkał na pierwszym piętrze, więc już wiadomo było, że kręcą. Zbiegłam pędem na parter i wybiegłam przed dom. Mój kolega już szedł mi naprzeciw.

– No i co? – spytał, uśmiechnięty od ucha do ucha.

            – Zatrzymaj ich jakoś! – zdążyłam tylko krzyknąć i pobiegłam na pierwszą klatkę schodową do dozorczyni. Niestety była w pralni i trochę trwało, zanim wyszła. Komórek nie było, żadnej możliwości natychmiastowego wezwania milicji.

            A „pająki” się rozdzieliły. Jeden zniknął, a dwaj wyszli przed klatkę schodową i nonszalancko sobie gawędzili.  Mieli wolne ręce, żadnego bagażu. Pewnie stosowne narzędzia zabrał ten, który znikł. Ci dwaj byli niesłychanie eleganccy, zwłaszcza jeden z nich, o gęstej rudej czuprynie, w śnieżno białych spodniach i jasno popielatym, naprawdę pięknym sweterku. Oczywiście elegancja z Pewexu, bo takich ubrań w sklepach się wtedy nie widziało. Takich elegantów nikt by nie wziął za złodziei.

            Kiedy dozorczyni spytała ich, co tu robią, odpowiedzieli, że przyszli do kolegi i tym razem wymienili nazwisko lokatora z trzeciego piętra. A gdy im powiedziała, że pan B. jest na urlopie, grzecznie podziękowali i odeszli. Ten w białych, odprasowanych pięknie spodniach, ubrany jak do tenisa, obrzucił mnie na odchodnym takim spojrzeniem, że zimno mi przeszło po kościach. Zlękłam się, że będzie się mścił.

            Zajrzałam do swego mieszkania. Żadnych śladów włamania. Miałam wtedy wstawiony zamek yalowski, przywieziony dopiero co z Paryża. Był tani i sądzę, że nie wiele wart, ale całkiem inny od innych. Pewnie to ich powstrzymało, natomiast dobierali się do mieszkania na pierwszym piętrze i  na trzecim, bo lokatorzy obu tych mieszkań musieli wzywać ślusarza, kiedy po powrocie z urlopu bezskutecznie próbowali otworzyć drzwi.

Sądzę, że popsułam elegantom robotę, bo nigdzie się nie zdążyli jeszcze włamać, a pewnie gdzieś w końcu by się wdarli. Może i do mnie, kto wie?

            Wróciłam uspokojona do Muzeum.

            – I co? czekali na panią? – zapytała nieco ironicznie szefowa.

            – Tak.

            – ???  

            – Trzech. Zobaczyli mnie przez okno klatki schodowej i czekali przyklejeni do ściany z zapartym tchem.

Była zdumiona i uważnie wysłuchała opowieści o przebiegu całej akcji zakończonej sukcesem, przynajmniej patrząc od mojej strony. Od tej pory ani szefowa, ani kolega, nie lekceważyli moich przeczuć.