Rozważania nad duchowością w malarstwie, cz. 4
Magia ciszy i światła
Kiedy Zwiastowanie się spełniło, Słowo stało się ciałem, na świat przyszedł Jezus. Obrazy ukazujące Boże Narodzenie zawsze tchną duchowością, ponieważ tak nastraja nas zarówno sam wzniosły temat, jak i Dzieciątko, które jak każde maleńkie dziecko, budzi w człowieku ciepłe uczucia.
Ale, prawdę mówiąc, nie ma chyba takiego obrazu, na którym widzielibyśmy Jego narodziny, czyli poród Matki Boskiej. Nie istnieje w malarstwie „Boże narodzenie”. Nawet jeśli obrazowi Piera della Francesca, znajdującemu się od zawsze w jego rodzinnej miejscowości Monterchi, nadano tytuł „Madonna w połogu”, to ktoś tu mocno przesadził: obraz ukazuje Maryję w postawie stojącej, wprawdzie w bardzo zaawansowanej ciąży, jak poprawia sobie sznurówkę zbyt już obcisłej sukni, jednak o porodzie nie ma mowy. Niewiele też ocalało obrazów ukazujących samą brzemienność, bo Kościół nie pozwalał na pospolitowanie Matki Boskiej w malarstwie. W sztuce sakralnej, zwłaszcza po ustaleniach soboru trydenckiego (pod koniec XVI w.), obowiązywała surowa zasada dignitas, dbania o godność postaci boskich.
Tak więc w kręgu tematyki bożonarodzeniowej przeważają sceny adoracji Dzieciątka i pokłonu pasterzy.
Bliski adoracji jest niezwykle wzruszający i piękny obraz Georges’a de La Tour p.t. „Nowo narodzony”. I chociaż nie ma pewności, czy XVII-to wieczny mistrz z Lotaryngii przedstawił tu Dzieciątko pisane z dużej litery, czy własne kolejne dziecko i jego matkę, uważa się powszechnie, że scena ta odnosi się do Bożego Narodzenia.
Na czym polega niezwykły urok tego obrazu, dziś zdobiącego kolekcję muzeum w Rennes?
Przyjrzyjmy mu się bliżej.
To nokturn. W nieokreślonym bliżej wnętrzu siedzą dwie proste kobiety, przynajmniej sądząc po ich skromnych strojach. Jedna frontalnie, w czerwonej, zapewne odświętnej sukni, trzyma na kolanach uśpione niemowlę. Taką ludzką kukiełkę z perkatym noskiem, ciasno spowitą w powijaki, na którą pada światło świecy trzymanej przez siedzącą obok drugą kobietę. Ta druga, widoczna profilem, częściowo ginie w mroku, ponieważ dłonią osłania świeczkę od swojej strony.
I nic więcej. Tło neutralne – żadnego okna, żadnego rozgwieżdżonego nieba z jaśniejącą gwiazdą betlejemską, żadnych chórów anielskich czy świętych symboli. Obraz skąpany w ciepłej czerwieni matczynej sukni, (czerwień to od dawna umowny kolor położnicy).
Cicha noc, święta noc… Człowiek wpatruje się w ten obraz i ma ochotę podejść cichutko na palcach do tych kobiet, przysiąść się i zatonąć wraz z nimi w tej magicznej ciszy, w magicznym świetle. I choć obraz w swych realiach jest całkowicie świecki, tchnie sacrum, kojarzy się z Bożym Narodzeniem. Kojarzy się tak, choć nie jest to żadna z dobrze nam znanych, typowych scen Bożego Narodzenia – brakuje wszystkiego: żłóbka, starego Józefa, aniołów, zwierząt w stajence. Ale jest atmosfera, wyczuwa się niezwykłość chwili.
Nawiasem mówiąc, kiedy u nas zawsze mówi się stajenka, we Francji, gdzie działał de La Tour – zawsze jest to obórka, bo przecież w stajni trzyma się konie, jakich w Palestynie nie hodowano powszechnie; konie pozostawały jedynie do dyspozycji wojska i sportowców, innym musiały wystarczyć woły i osły.
Scena ukazana tu przez de La Toura, to kontemplacja cudu narodzin, dziecka czy Dzieciątka – wszystko jedno. To cudowny obraz, uduchowiony.
Równie zaczarowany jest drugi jego obraz nawiązujący do narodzin Jezusa – „Pokłon Pasterzy” z Luwru. Zaczarowany dzięki światłu, bo znowu jedynym źródłem światła jest świeczka. Tu malarz wprowadził więcej postaci, ale i tak panuje niezwykła cisza. Wokół malutkiego Jezusa, ściśniętego według panujących obyczajów powijakami niczym mumia egipska, klęczy w półkręgu pięć osób. Nie widać gdzie to się dzieje, brakuje głębi, nie ma żadnego tła. Ludzie ciasno ściśnięci koło siebie, szczelnie wypełniają sobą cały obraz.
Jako pierwsza z lewej siedzi Matka Boska, choć poza czerwienią sukni nic o tym nie świadczy. Nie ma wokół głowy aureoli, ani nie nosi błękitnego płaszcza. Ma lekko skośne oczy i przypomina trochę Japonkę w kimonie. Dłonie złożone w modlitwie rzucają cień na materiał sukni, bo naprzeciwko siedzi Józef ze świeczką. Brodaty starzec o szlachetnym profilu, w prawej dłoni trzyma tę zapaloną świeczkę, a lewą ją osłania. A między nimi na słomie w wysokim wiklinowym koszu, w białych powijakach spoczywa to święte Maleństwo, choć też bez aureoli. Do śpiącego przysuwa pyszczek owieczka pierwszego z pasterzy, który klęczy obok Maryi. Następny uchyla kapelusza, a w drugiej ręce trzyma w ręce fujareczkę, jakby zapowiedź, że zagra coś Nowonarodzonemu, kiedy się zbudzi. Jest jeszcze klęcząca między pasterzami a św. Józefem wieśniaczka, w białym zawoju na głowie i w eleganckiej sznurowanej sukni; trzyma w ręku skromny dar, miskę z jakąś strawą. I to już wszystko.
Cisza. Nic się nie dzieje. Dzieciątko głęboko uśpione, leży skąpane w blasku świecy, ludzie milczą, a rozproszone światło tejże świecy wydobywa z mroku ich zadumane twarze, oczy wpatrzone w Jezusa, i zapala czerwień ich strojów. Jest to światło przyjazne, ogromnie malownicze, samo działa niczym malarz. Jak napisałam o sztuce de La Toura w „Gawędach…” – „odnosi się wrażenie, że malarz skupił swych bohaterów późną nocą wewnątrz abażuru w jakiejś magicznej lampie”.
Wielu artystów malowało w XVII wieku nokturny; następców Caravaggia bowiem pociągały zabawy ze sztucznym światłem, ale obrazy de La Toura należą do wyjątkowych.
Za inny niezwykle piękny obraz na ten sam temat, choć inaczej zupełnie potraktowany, uważam „Pokłon Pasterzy”, starszy o wiek od obrazów de La Toura. Dzieło tajemniczego geniusza z północy Włoch, związanego z kręgiem malarzy weneckich, o przydomku Giorgione. Tajemniczego, bo niewiele udało się o nim zebrać wiadomości. Pewne jest tylko jedno – za młodo odszedł z tego świata, bo zmarł około roku 1510, mając niewiele ponad trzydzieści lat, i za mało zostawił po sobie arcydzieł.
Ten „Pokłon pasterzy” znajduje się w National Gallery of Art w Waszyngtonie. Dokładnej daty i bliższych okoliczności powstania dzieła nie znamy. Pasterzy pokazał autor tylko dwóch: jeden na kolanach przed Dzieciątkiem, leżącym na ziemi u wylotu mrocznej groty, drugi – właśnie ugina kolano, by także uklęknąć. Przy Dzieciątku od strony groty klęczy Matka, a obok siedzi (klęczy?) stary Józef, wpatrzony w Maleństwo. Tylko te cztery osoby wokół Nowonarodzonego.
Jakiś cudowny spokój emanuje z tego obrazu. Stonowane barwy ubrań, przyćmiona zieleń drzew, jakby malarz chciał pokazać, że właśnie ustępuje noc i kolory dopiero stopniowo ożywają. Niebo z jaśniejszym pasem nad dalekim horyzontem zwiastuje świt nowego dnia, w przenośni nowej ery, albowiem natus est Lux – narodziło się Światło w osobie Jezusa.
Obraz ten jest prawdziwym arcydziełem, owocem niezwykłego talentu, takich malarzy jak Giorgione było naprawdę niewielu.
I właśnie przy okazji tego malarza powraca pytanie o talent. Co to właściwie jest? I od czego zależy? Pewien Francuz powiedział, że talent to 99% pracy i jeden procent zdolności. To prawda, że bez pracy talent nie miałby szans na rozwój i ujawnienie się, ale ilu artystów pracowało w pocie czoła, a nigdy nie osiągnęli tego poziomu, na którym obraz przenosi nas w inny świat? Powie ktoś „geny”; to też prawda, ale wcale nie zawsze! Piero della Francesca był synem szewca, i nie on jeden spośród geniuszy narodził się z rodziców nie mających ze sztuką nic wspólnego.
Nie znamy pochodzenia Giorgione’a, prawdopodobnie nie wywodził się z dynastii artystów, bo wtedy nie byłby aż tak nieznany. Zresztą dziś to naprawdę mało ważne – ten człowiek ofiarowuje nam wyjątkowe piękno, zaspokaja tęsknotę duszy za nim, wprowadza w jakąś tajemniczą przestrzeń duchową. Bo przecież piękno, podobnie jak talent, też jest tajemnicą.