„Moje pióro wrzućcie do Wisły”…

            W środę, 9 grudnia 1953 roku odbył się na Powązkach skromny i cichy pogrzeb K.I. Gałczyńskiego.  

            Dwadzieścia lat potem dr Jerzy Godziński, lekarz z karetki pogotowia, umieścił w Przekroju wspomnienie o wyjeździe do umierającego Poety, tyle że nie wiedział, do kogo został wezwany. Jego wspomnienie cytuje ze skrótami Kira Gałczyńska w swojej książce p.t. „Jak się te lata mylą”, Czytelnik 1989, s. 73-77:

            „ […] Kończyłem dobowy dyżur lekarza karetki wyjazdowej[…] Informacje wyczytane z kartki nie były pocieszające; wezwanie brzmiało – „atak serca”, cel podróży bliski – al. Róż. […] Spojrzałem jeszcze, walcząc z opadającymi ze zmęczenia powiekami, na personalia: KONRAD PAŁCZYŃSKI, lat 48.

Wsiadamy do karetki. Jest ciemnoszary przedświt zimowy. Lekki mróz. Sucho i bezwietrznie. Pomimo nałożonego kożucha drżę cały, gdy wychodzę rozespany na dwór z dusznego pomieszczenia. W stanie półsnu przybywam na miejsce[…]

W świetle latarni dostrzegam, że przed bramą okazale prezentującej się kamienicy, wyczekuje naszego przybycia młoda, może 17-letnia dziewczyna. Podbiega, gdy tylko postawiłem nogę na jezdni.

W jej wyglądzie i zachowaniu jest coś, co sprawia, że przytomnieję. Na twarzy tej śniadej, czarnowłosej dziewczyny nie maluje się właściwie żadne określone uczucie. Ruchy oczekującej mają nas zdopingować do pośpiechu, ale twarz nie wyraża niczego. Spojrzenie półprzytomne, odrętwiałe. Tak patrzy dziecko, gdy zetknie się z czymś, czego nie może pojąć.

To już mi się zdecydowanie nie podoba. […] Biegnę szerokimi, czystymi schodami na górę. Na I piętrze otwarte na oścież drzwi. Wpadam do słabo oświetlonego pokoju.

Na tapczanie leży nieruchomo w pozycji na wznak, ubrany w piżamę mężczyzna. Przy nim klęczy w czarnej sukience kobieta [to był szlafrok]. W jej sylwetce jest coś majestatycznego. Przez moment zachowuje się tak, jakby miała teraz [omówić] z leżącym swoje osobiste, odświętne sprawy, których nie można odwlec, bo są ważniejsze niż wszystko inne. W ciągu krótkiej chwili, kiedy wydaje się, że mnie nie dostrzega, przykuwa całą moją uwagę, chociaż nie jest główną bohaterką dramatu.

Ale właśnie rzut oka na nią wyjaśnia mi od razu całą prawdę: ta kobieta już wszystko wie. Wypisane jest to wyraźnie na jej odrętwiałej – podobnie jak u córki – lecz świadomej twarzy.

Dostrzega mnie, podnosi się z klęczek, wykonuje ledwo zauważalny gest, którym zdaje się przekazywać ster działań w moje ręce i bez wypowiedzenia słowa osuwa się na ustawiony w nogach tapczanu fotel.

Mężczyzna leżący na tapczanie nie żyje. Tragedia dopełniła się przed kilkoma minutami, być może wydawał ostatnie tchnienie w chwili, gdy wysiadałem z karetki, a może stało się to nieco wcześniej.]…]

Teraz już muszę tylko jedno zrobić. Wyjmuję z torby odpowiedni, przewidziany na taką chwilę formularz. Moim obowiązkiem jest wydanie zaświadczenia, które pozwoli uprawnionemu lekarzowi wystawić formalny akt zgonu. Grzebię bezradnie po kieszeniach, nie mogę znaleźć niczego do pisania.

– Proszę, może to panu doktorowi wystarczy – odzywa się pani domu i podaje mi zwykłą obsadką zakończoną zanurzanym w atramencie piórem. – Mój mąż tego używał – mówi.

Biorę do ręki pióro. Nie lubię czymś takim pisać, ale to nie ma znaczenia. Rozwijam pogniecioną kartkę wezwania do chorego – muszę ustalić personalia zmarłego. Dane wypisano niewyraźnie. […] sprawdzam.

– Konrad?

– Nie – zaprzecza żona i w jej ciemnych oczach pojawia się nieoczekiwanie dziwny blask. – KONSTANTY…

W tym momencie prawda spada na mnie jak grom i czuję, że zaczyna  dziać się coś niesamowitego.

– Pałczyński? – brnę z rozpędu dalej, choć pojmuję straszliwy, potworny bezsens tego pytania. Ale już nie czekam na odpowiedź i sam poprawiam, choć jeszcze w formie pytającej – jeszcze nie chciałbym uwierzyć.

– GAŁCZYŃSKI?

– Tak, GAŁCZYŃSKI – odpowiada żona – poeta…

Rubryka: „godzina zgonu”. Patrzę na stylowy zegar ścienny, jest 6.48. To mogło nastąpić o 6. 30.

Coś mi się tu nie zgadza. Przez okno wpada już do pokoju dzienne światło – jest chyba później. Sprawdzam na moim zegarku – minęła siódma. Spoglądam raz jeszcze na zegar na ścianie – ten zegar stoi. […]

Odkładam pióro – to samo, którym jeszcze wczoraj pisał ostatni swój utwór („Wyspa Megalomania”), a o którym kiedyś napisał „Moje pióro wrzućcie do Wisły…”

Gdy mi kiedyś serduszko pęknie,

wspomnijcie mnie czasem pięknie,

że był taki facet księżycowy.

MOJE PIÓRO WRZUĆCIE DO WISŁY,

MOJE CIAŁO NA CZTERY WIATRY

MOJE SERCE DO SKRZYNKI POCZTOWEJ