Królestwo za konia!

Historia prawdziwa z Szekspirem w tle

Koń, który był królem

[Lee Maynard,  tłum. Anna Kołyszko,  Reader’s digest, 5 X 1998]

Przycupnęliśmy pod nawisem skalnym, daleko od szczytu, patrząc na siąpiący deszcz. Mamy już dosyć wspinaczki i uciekania przed deszczem.

Jestem tu z moim 11-letnim wnukiem Tristanem. Wie sporo o lądowaniach na Marsie, komputerach i cyber przestrzeni. Kiedy człowiek sądzi, że to cała jego wiedza – wiedza zdolnego dziecka ery techniki – chłopak wymienia bogów greckich i opowiada, jak się do nich modlono.

– Może my też powinniśmy poprosić Boga o jakiejś wyjście – proponuję widząc, że deszcz się nasila.

– Czy modlitwa naprawdę działa? – dopytuje się wnuk.

Zastanawiam się, co mu odpowiedzieć, bo sam niezbyt często się modlę.

Wędrując po pustkowiach, doznałem wielu cierpień. Ukąszenia skorpionów. Złamane kości. Odwodnienie tak straszne, że nie mogłem ruszyć gałką oka. Ale nigdy wtedy się nie modliłem.

Uważałem, że jeśli pcham się w takie dzikie miejsca, to sam muszę się z nich wydostać. To raczej nie powinno być zmartwienie Pana Boga. Zawsze sądziłem, że modlitwę należy zachować na sytuacje bez wyjścia, ale kiedy znalazłem się w opałach, nie miałem czasu na pacierz.

Wtedy się nie modliłem. Zrobiłem to tylko raz.

                                               —   ***   —

Zdarzyło się to w 1978 roku. O świcie, kiedy w ciemnościach nie było  jeszcze widać wierzchołków drzew, zaparkowałem ciężarówkę i wyruszyłem na pustynię Gila w Nowym Meksyku. Miałem zamiar przejść 30 km i dołączyć do dziewięciu uczniów mojej wakacyjnej szkoły i kilku wychowawców. Byłem dyrektorem, więc czułem się za nich odpowiedzialny: trójkę licealistów z Nowej Anglii, studenta koledżu, trójkę maturzystów z Dallas i dwóch uliczników z Chicago, których przysłał mi sąd.

Cieszyłem się na tę wyprawę. Lubiłem wędrować, lubiłem przyrodę, piękne krajobrazy.

Lato było w pełni, słońce prażyło niemiłosiernie. W południe przerwałem marsz, napiłem się wody i dopiero wtedy poczułem, że nogi w traperkach mam odparzone.

Buty nie były nowe; nosiłem je kilka tygodni. Uznałem więc, że nadają się już na wędrówkę. Myliłem się.

Usiłowałem sobie sprawić ulgę – przewietrzyłem stopy, włożyłem dodatkowe skarpety, przyspieszyłem, potem zwolniłem kroku, zawiązałem ciaśniej sznurowadła. Nic nie pomagało.

Do obozu dotarłem dopiero na kolację. Zdjąłem buty i skarpety, pochodziłem trochę po miękkim poszyciu. Obejrzałem stopy, doliczyłem się 11 pęcherzy i otarć.

Siedzieliśmy i gadali do późna. Oni byli na tym odludziu już dwa tygodnie. Tylko jeden uczeń, ten z Nowej Anglii, był rozczarowany wyprawą. Próbował się nawet wycofać, ale wychowawcy go zatrzymali.

                                   —   ***   —                                        

Rano chłopak zniknął. Opuścił obóz kilka godzin wcześniej, tą samą drogą, którą szedłem. Nie mogliśmy pozwolić, żeby sam przemierzał niebezpieczne pustkowie. Ponieważ byłem rezerwowym wychowawcą, włożyłem diabelskie buciory i ruszyłem za nim.

Wkrótce to nie było zwykłe utykanie – czułem się tak, jakbym boso szedł po rozżarzonych węgłach. Kuśtykałem, ale próbowałem nie myśleć o stopach. Nie dało rady.

Jakiś dziwny głos zaczął drążyć mi mózg. Dobiegał z butów. Usiadłem na zwalonym drzewie, wyciągnąłem nogi i zobaczyłem szkarłatną ciecz sączącą się z dziurek na sznurowadła. Gdybym zdjął buty, już bym ich nie włożył.

W końcu kamienista ścieżka wyprowadziła mnie z zarośli nad rzekę Gila, spływającą ze wzgórz cienistymi wąwozami. Nawet tutaj ta wąska, płytka rzeka wciąż była lodowata. Nie mogłem się doczekać, kiedy zanurzę w niej rozpalone stopy. Kiedy woda wlała mi się do butów, poczułem setki szpilek wbijających się w każdy bąbel.

Mój wrzask przeszył kanion, upadłem twarzą w wodę. Gdy wstałem, pokuśtykałem przez rzekę.

                                            c.d.n.