Królestwo za konia! cz. 2

Koń, który był królem, cz. 2

Nie istniało żadne realne rozwiązanie tej sytuacji, więc mój umysł zaczął tworzyć nierealne. Wyjściem byłby oczywiście… koń. Gdybym go miał, stopy przestałyby mnie palić żywym ogniem i mógłbym złapać tego chłopaka z Nowej Anglii.

– Dajcie mi konia! Opatrzcie me rany! Miej litość! – błagałem jak król Ryszard III  [w dramacie Szekspira].

Jakie były następne słowa w tej sztuce? Ach, tak. – Jezu!

                                     —   ***   —

Wiedziałem, że ujdę najwyżej sto kroków. Potem zatrzymam się, siądę i będę czekał. Pewno przez wiele dni nie ujrzę żywej duszy.

Za mną słońce chyliło się ku zachodowi, mój cień wydłużał się na kamieniach szlaku. Ledwo szedłem. Nigdy nie dojdę tam, gdzie sięga mój cień.

I wtedy stanąłem jak wryty.

Mój cień na ziemi przede mną nadal zmieniał zarysy, ciemna plama się ruszała. Potem olbrzymi kształt zastygł. Wydłużona głowa poderwała się czujnie.

To był koń. Zjawa zrodzona z cierpienia.

Boże – pomyślałem – nasz umysł jest zadziwiający.

Zjawa była piękna, ale musiałem ją odpędzić. Dowlokłem się do konia i złapałem za uzdę.

To był prawdziwy koń.

Jest uzda i wodze, nie ma siodła. Działo się coś, czego nie rozumiałem, lecz nie zamierzałem się nad tym zastanawiać. Chwyciłem wodze, wciągnąłem się na grzbiet.

Koń, koń. Chryste Panie, koń – mruczałem pod nosem, a wierzchowiec niósł mnie spokojnie szlakiem w zapadające ciemności.

Tak szedł przez noc. Zatrzymał się dopiero na skraju pustyni, gdzie znalazłem chłopaka z Nowej Anglii. Siedział na zderzaku mojej ciężarówki.

Zdjąłem znienawidzone buciory, zabandażowałem nogi i spętałem konia na skrawku trawy. Zasnąłem. Chłopak też.

O świcie zjawiło się dwóch kowbojów szukających zwierzęcia. Twierdzili, że koń nigdy wcześniej nie uciekał. Nie wiedzieli, dlaczego to zrobił. Powiedzieli, że nazywa się Król.

                                               —  ***  —

Deszcz przeszedł w rzęsistą ulewę, chyba więc Tristan i ja będziemy musieli przespać burzę na zboczu góry, gdzie nie ma koni. Wnuk opiera się o mnie z uśmiechem.

– Naprawdę się modliłeś? O konia? – pyta.

– Może. Szczerze mówiąc, nie wiem czy to moje mamrotanie można nazwać modlitwą.

– Myślę, że się modliłeś. A kiedy modlitwa została wysłuchana, przeraziłeś się – podsumował i jak zwykle, trafił w sedno.

Ulewa mija, gęsta mgła spowija górę. Ale zza mgły przebija jasne światło, które mieni się najpierw srebrem, później złotem.

– Modliłem się. To na pewno była modlitwa – przyznaję.

Wreszcie możemy wyjść spod nawisu, schodzimy po zboczu. Wokół unosi się zapach powietrza po burzy. To cudowny dzień.

Modlitwa nadal jest dla mnie tajemnicą. Może nie powinienem odkładać jej na sytuacje bez wyjścia?