Neo-polszczyzna

O trudnym słowie atrybuty i odkrywcach mowy polskiej   

            Jest w polszczyźnie pewne słowo o bardzo konkretnym znaczeniu, które brzmi „atrybut”. Jest to określenie często spotykane zwłaszcza w historii sztuki, ale nie tylko. „Atrybuty” to, najogólniej biorąc, pewne materialne elementy, przedmioty czy też żywe stworzenia, zawsze ściśle związane z przedstawianym człowiekiem. Określają jego funkcję lub urząd, zawód, czy epizod w biografii.

Atrybuty są niezmiernie pomocne w odczytywaniu obrazów, zwłaszcza niepodpisanych. I tak np. w sztuce staropolskiej, gdy mamy przed sobą konterfekt jakiegoś jaśnie pana konno i z buławą w dłoni, jest to zapewne hetman. Kiedy inny wielmoża trzyma w ręku laskę wyższą od siebie, jest zapewne marszałkiem, a inny z pękiem kluczy u pasa i szkatułą –  podskarbim.

W  dawnym malarstwie rozwarta księga na stole w sąsiedztwie mężczyzny, zawsze wskazuje uczonego, cyrkiel – architekta, instrument muzyczny – muzyka, a paleta i pędzel – malarza. Może też ktoś trzymać w ręku model kościoła, będzie to z pewnością jego fundator, chwalebnie utrwalony przez malarza.

W sztuce sakralnej od wieków lilia, symbol czystości, stanowi atrybut NMPanny i zawsze archanioł Gabriel, zwiastujący narodziny Jezusa, trzyma w ręku lilię. Św. Piotr od wieków dzierży w dłoniach klucze Królestwa Niebieskiego, a u boku św. Hieronima straż trzyma lwica, bo święty wyjął jej kiedyś cierń z łapy, przestawił na wegetarianizm i oswoił na wieki wieków.

Tak więc atrybuty, to są konkretne przedmioty czy zwierzęta, albo nawet czasem jakaś część ciała człowieka, kiedy chodzi o męczennika. Np. św. Bartłomieja rozpoznajemy na fresku Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej po skórze z niego zdartej, jaką trzyma w ręku i pokazuje Chrystusowi na Sądzie Ostatecznym, na znak doznanego męczeństwa.

Atrybuty nigdy nie dotyczą pojęcia abstrakcyjnego, jakiejś cechy człowieka. Tymczasem, co ja czytam w „Teletygodniu” z końca listopada AD 2023?

Oto mały felietonik p.t. „Anegdoty o artystach”, poświęcony Edycie Górniak, Autorka zaczyna następująco: Kontrowersyjna i kapryśna, czyli wyposażona w ATRYBUTY należne gwieździe.

Ktoś tu pomylił pojęcia i to chyba nie ja. Felietonistka najwyraźniej należy do grona odkrywców językowych, którzy twórczo poszerzają tradycyjne znaczenia słów. Jest to coś w rodzaju neo-filologii, która się szerzy zwłaszcza, gdy korzenie słów sięgają łaciny. Odkrywcy ci piszą więc i mówią, że należy coś „kontynuować dalej”, choć samo słowo kontynuować znaczy, prowadzić sprawę dalej, że dobrze jest „spotkać się razem”, jakby można było spotykać się osobno, że nie ma „trzeciej alternatywy” – chociaż to akurat prawda, bo alternatywy mogą być tylko dwie itp.

Owi neo-filolodzy wykazują się też wielką pomysłowością w niespotykanych dotychczas zestawieniach słownych i tak np. recenzentka jakiegoś filmu określa go w „Teletygodniu” (to pismo, jak widzę,  jest obok telewizji ulubionym gniazdem tych odkrywców), jako podszyty głębią. W tymże piśmie, pod zdjęciem trojga osób, Katarzyny Zielińskiej, Marzeny Rogalskiej i Macieja Kurzajewskiego, umieścił ktoś podpis: Tworzymy prawdziwy duet marzeń. Inny stały felietonista tego pisma zakończył swój tekst o programie telewizyjnym słowami „Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko uzbroić się w kubek kawy, zacisnąć kciuki i czekać”.

Można by jeszcze długo cytować oryginalne pomysły odkrywców filologii polskiej, ośmielonych być może sławetnymi plusami dodatnimi i ujemnymi pewnego, skąd inąd bardzo znanego rodaka, do którego pasuje jak ulał ciągle jeszcze oryginalny cytat, jak to lin szydzi: panie sumie, w sumie pan niewiele umie…