Nie samym chlebem żyje człowiek…

O duchowości w malarstwie, cz. 1

            Od dawna łamię sobie głowę nad tym, co to jest duchowość? Każdy znajdzie na to pytanie inną odpowiedź, ale istota pozostanie – to przeciwieństwo materii,  niewidzialny świat, w którym rządzi intuicja, nie rozum.

            Kiedy ktoś mówi, jak niedawno mój przyjaciel, że zewnętrznie jest zdrów, ale wewnętrznie – chory, czy to jest duchowość? Czy duchowość może chorować?

            Człowiek potrzebuje chleba, bez takiego pożywienia nie potrafi żyć. Ale też jest w nim głód  innego rodzaju, ten inny, to właśnie głód duchowy. Jezus wyraźnie powiedział, że nie samym chlebem żyje człowiek. Ale to „coś” innego jest bogate i zróżnicowane, i całe życie człowiek tego szuka i to odkrywa.

            Kiedy zajmowałam się sztuką, dużo myślałam o pięknie i o talencie. Są nierozłączne i ważne w sferze ducha. To dzięki talentowi bowiem artysta może poruszyć w nas ukryte struny. I uważam, że każdy człowiek przynosi ze sobą na ten świat jakiś talent. Niekoniecznie artystyczny. Może to być talent nawiązywania kontaktu z drugim człowiekiem, może być talent pedagogiczny, słowem wszystko, co służy ludziom, a co zostało poparte solidną pracą. Bo nie wystarcza przynieść go ze sobą na świat, nad talentem trzeba ciężko popracować. Sam z siebie niewiele jest wart, musi zostać zrealizowany.

             Człowieka obdarowanego wyjątkowym darem umysłu, pędzla, dłuta czy pióra nazywa się geniuszem. To jeszcze coś więcej niż talent.

Ciekawie o tym pisała zakochana w Balzaku jego żona, Ewelina z Rzewuskich – Hańska, do brata, Adama. Jej świat, środowisko arystokracji, widziało w Balzaku jedynie nieokrzesanego mieszczucha, wycierającego nos w serwetę leżącą przy nakryciu, prostaka pozbawionego manier. Pani Rzewuska, choć także wytworna dama, znając powieści Balzaka i jego samego, potrafiła dostrzec coś dużo więcej. Pisała o Balzaku:

            Sam człowiek ma w sobie coś, co jest o wiele więcej warte niż złe lub poprawne maniery: ma geniusz, który elektryzuje i przenosi w najwyższe sfery ducha, ten geniusz, który człowieka wyrywa z samego siebie, który pozwala ziścić i zrozumieć to, czego brakowało naszemu życiu.  [T. Żeleński- Boy, Stendhal i Balzac, PIW 1959, s. 267 –  zmieniłam „dobre formy” na „poprawne maniery”, bo o nie tu chodzi.]

            Tym razem jednak chciałabym się zadumać nad duchowością w sztuce.

            Problem duchowości i udział sztuki, a głównie malarstwa, we wzbogacaniu nas duchowo, nurtuje mnie od bardzo dawna. Niewątpliwie najsilniejszych przeżyć duchowych dostarcza nam malarstwo sakralne. Nie znaczy to jednak, że tylko takie malarstwo może nas głęboko poruszyć. Równie dobrze można się zatracić w pięknym pejzażu np. Pisarra, czy innego impresjonisty. Bo dobra sztuka to magia, która budzi ducha. Ale dziś, ponieważ zbliżają się święta Bożego Narodzenia, chciałabym się zastanowić nad duchowością płynącą ze sztuki sakralnej.

Jak to się dzieje, że kawałek materii, bo czymże jest w gruncie rzeczy obraz? – kawałek płótna czy deski, tynk pokryty farbą albo mozaiką– jak to może nas uduchowić? I do jakiego stopnia? Czy artysta może stać się w pewnym sensie pośrednikiem między nami a Bogiem?

Na początek warto raz jeszcze postawić pytanie: co to takiego duchowość?

 Myślę, że bez względu na to, czy jest się wierzącym, czy ateistą, duchowość jest zaspokajaniem głodu piękna, dobra, mądrości itp. Słowem jest czynnikiem wzbogacającym nasze człowieczeństwo, nasz świat wewnętrzny.

            A zatem, czy sztuka może uduchowić?   

            Ogromnie dużo zależy tu od wspomnianego talentu artysty. Wiemy wszyscy, że sprawy ducha nie są łatwe do przekazania, zwłaszcza pędzlem. Malarz ma więc bardzo trudne zadanie – musi umieć pochwycić myśl, piękno, światło, wzruszenie, wszystko co w określonym zdarzeniu ducha zawiera, i umiejętnie zakląć to w farbie. Jakże często mu się to nie udaje.

Pamiętam zapis wrażeń siostry Faustyny, kiedy to na widok obrazu  Jezusa z jej wizji – niemal się rozpłakała. Wileński malarz, Włodzimierz Kazimierowski, pokazał jej swoje dzieło, na którym Jezus nie miał nic wspólnego z tym, którego ona co wieczór spotykała w kaplicy.

Światło promieniujące z postaci Jezusa, Jego oblicze – to było dla artysty niemożliwe do uchwycenia. Przecież on Go nie widział. Portret Jezusa z wizji mistyczki przerósł jego możliwości.

Podobnie rozpłakała się Bernadeta z Lourdes, kiedy zobaczyła wyrzeźbioną figurę swojej Jasnej Pani, dziś znaną na całym świecie. Nie chcę tu nikogo urazić, bo już jesteśmy przyzwyczajeni do tej rzeźby, ale to był naprawdę kiepski rzeźbiarz. Podobno Polak. 

                                                           c.d.n.