O twórczości cz. 2 Buonarroti

                             Michał Anioł Buonarroti, 1

                      O talencie ujawnionym pod przymusem

            Na ogół talent w człowieku sam się domaga realizacji. I człowiek dobrze wie, że ma określone zdolności, które chce rozwijać. Ale zdarza się, że talent ujawnia dopiero jakaś sytuacja, że ktoś jest nosicielem skarbu, na który nie zwrócił uwagi, bo nie miał w życiu czasu ani możliwości. Ile to osób dopiero na emeryturze ujawnia swoje wyjątkowe zdolności.

Nieraz się zastanawiałam nad malarstwem Michała Anioła. Właściwie wymuszonym na nim przez papieża i okoliczności. Bo przecież ten człowiek od małego kochał jedynie rzeźbę, wybrał malarski warsztat Ghirlandaia tylko dlatego, że wolał to od jakiejś innej nauki, nie wyobrażał sobie życia jako urzędnik, jak jego ojciec. Ale kiedy tylko pojawiła się możliwość pracy u boku mistrza Bertolda, rzeźbiarza odpowiedzialnego za kolekcję rzeźb antycznych w ogrodzie Medyceusza, młodziutki uczeń uciekł z tej pracowni i już po kilku latach błysnął niezwykłym talentem rzeźbiarskim – miał zaledwie 24 lata, kiedy oszołomił wprost środowisko watykańskie „Pietą”, wykonaną dla pewnego francuskiego kardynała jako nagrobek.

Jakub Gallo, „obywatel i kupiec rzymski”, zarazem człowiek wrażliwy na sztukę, który przy zawieraniu umowy poręczył za nikomu nieznanego młodzieńca z Florencji, napisał z najgłębszym przekonaniem, że to, co wyjdzie spod dłuta tego młodego artysty będzie „najpiękniejszym dziełem w marmurze, jakie dziś istnieje w Rzymie…” I nie omylił się, mało! – uważam, że do dzisiaj nikt nie zrobił nic piękniejszego od prześlicznej, zadumanej, cichej i smutnej Madonny z równie pięknym Chrystusem na kolanach, już  wygojonym z ran, bo szykującym się do Zmartwychwstania.  Nie ma piękniejszej Maryi od tej słynnej od wieków „Piety” w Bazylice Św. Piotra.

Odtąd zasypywany zleceniami Michał Anioł wiele lat żył pracą w kamieniu, innej nie chciał, innej sobie nie wyobrażał, kochał odnajdywanie ukrytych postaci w marmurze. Ale przyszedł czas, gdy papież Juliusz II nieoczekiwanie zmienił decyzję i zamiast pracy nad swoim nagrobkiem z bogactwem czterdziestu (!)rzeźb w projekcie, zlecił swemu nadwornemu rzeźbiarzowi… malowanie „sufitu” swojej prywatnej kaplicy!

Prawda, że sypały się ze starości złote gwiazdki z szafirowego, wyblakłego „nieba” na beczkowym sklepieniu w  Kaplicy Sykstyńskiej i trzeba je było odnowić. Ale czy musiał do tego brać Michała Anioła-rzeźbiarza? Nie mógł zatrudnić jakiegoś malarza? Miał ich pod ręką dosyć.

Ale się uparł, a temu papieżowi nikt nie mógł odmówić, to był groźny Juliusz II. „My nie prosimy, lecz rozkazujemy” – stwierdził, ucinając wszelką dyskusję z Buonarrotim. I sławny rzeźbiarz, mając 34 lata, całkowicie wbrew sobie, stanął pewnego styczniowego dnia 1509 roku o świcie na rusztowaniu, które sam dla siebie skonstruował.

 I stało się coś nieoczekiwanego: ta ogromna pusta przestrzeń, sklepienie o powierzchni 940 m kw, nie zniechęciła go, lecz przeciwnie –  stała się podnietą, wyzwaniem, wydobyła energię, której nikt nie przewidywał. Sklepienie Sykstyny zamieniło się w pole bitwy – rzeźbiarza z malarzem w jednej osobie. Niespodziewanie dla samego siebie, nowo narodzony malarz pokrył je tłumem postaci rodem ze Starego Testamentu, by nawiązać do malowideł na bocznych ścianach: w ciągu trzech lat, stopniowo aż 343 osoby zaludniły sklepienie, na którym papież życzył sobie tylko… 12, słownie dwunastu apostołów i jakichś tam ornamentów. Buonarrotiego poniosło, obudził się w nim rozpęd twórczy całkiem taki sam, jak przy projektowaniu w marmurze karraryjskim papieskiego nagrobka, od którego go Juliusz  oderwał, pozostawiając w zawieszeniu niejako wyobraźnię artysty. I teraz Michał Anioł zamienił tylko dłuto na pędzel, bo całą resztę i gotowość twórczą już miał w głowie. Ten napór pomysłów nie pozwalał mu spać po nocach, w domu rysował wtedy kartony, które za dnia przenosił na sklepienie. A technika rzeźbiarska wspomagała technikę malarską, jego postacie stawały się  wypukłe, rodziły się z farby, lecz wyglądały jak „rzeźbione”, tak nagiął pędzel do swoich potrzeb.

Harował przy tym nieludzko, bo staremu papieżowi się spieszyło. I właściwie  wszystko to, w pewnym sensie, Mistrz nadal robił wbrew sobie. Bo cały czas listy do siebie kazał adresować do „Michała Anioła Rzeźbiarza”, a ojcu się żalił, że on tu nie na miejscu, „bom nie malarz”!

Jak napisałam przed laty w swojej pierwszej biografii Michała Anioła: „Rozpęd twórczy Rzeźbiarza zmusił do uległości techniczne środki wyrazu, pędzel i farby poddały mu się całkowicie.  Malował coraz piękniej! W przypływie natchnienia jego uskrzydlony duch spotyka się z Tym, który oddzielił światłość od ciemności, stworzył słońce i księżyc, wyłonił ziemię, tchnął życie w Adama i stworzył Ewę. Duch Artysty mknął ku Temu, który prowadzi  od wieków również dłuto i pędzel człowieka. Powie na starość, że pędzel dobrego malarza, to cień bożego pędzla.”

 Stworzył dzieło niezwykłe. Okazał się tak samo utalentowanym malarzem, jak rzeźbiarzem. Sytuacja, właściwie przymus, wydobyły na powierzchnię ukryty i stłumiony przez pracę rzeźbiarza talent malarski, bo oba te talenty Michał Anioł zawsze w sobie miał i rysował od dziecka.

 Kiedy w październiku 1512 roku nastąpiło uroczyste odsłonięcie kolosalnego fresku, Rzym się zdumiał. Czegoś takiego jeszcze nikt nigdy nie widział.

                                                           c.d.n.