O twórczości

                część 1

O POWOŁANIU,  TALENCIE,   KREACJI,

                a na koniec – o NATCHNIENIU

            Najpierw o powołaniu i talencie.

Czytałam teraz bardzo ciekawą książkę o polskich artystkach działających w Paryżu na przełomie wieków XIX i XX, w niezwykle trudnych, niesprzyjających pod każdym względem warunkach, a mimo to kobietach nieugiętych. Książka nosi tytuł POLKI NA MONTPARNASSE, a wyszła spod pióra Sylwii Zientek (Agora,2021).

Pod koniec swych opowieści Autorka pyta: Czy było warto poświęcać życie sztuce? Dziesiątki lat wypełnionych pracą, walką, ciągłymi zmaganiami z brakiem pieniędzy, często spędzonych w samotności, w kraju, który poza kosmopolitycznym Montparnasse, w latach dwudziestych XX wieku nie jest łatwy w asymilacji- po co to wszystko?

            Pomyślałam sobie – mój Boże, co za pytanie! Przecież z prawdziwym powołaniem się nie dyskutuje! To jest wewnętrzna konieczność, przymus wydobycia z siebie tego czegoś, co tkwi głęboko wewnątrz, a co nazywamy talentem. Jak wyznała kiedyś góralska poetka, że musi pisać, bo inaczej „wiersze kisną jej w brzuchu”.

            Wiele lat zbierałam materiały na temat malarzy żyjących i działających w dawnych wiekach, czasem też i współcześnie. I wiem, że ci, którzy mając jakiś talent, tłumią go, nie realizują z jakichś powodów, są głęboko nieszczęśliwi, bo talent – podobnie jak nienarodzone dziecko – po kościach się nie rozejdzie, domaga się narodzin. I w tym pomaga powołanie. 

            Przy czym, kiedy mowa o powołaniu, nie chodzi tylko o artystów. Jest wiele różnych powołań, rozmaitych odcieni tego głosu wewnętrznego, który „powołuje” człowieka, każe mu wejść na określoną drogę, poczynając od duchowej, w wypadku księdza czy zakonnicy, po opiekę nad bezdomnymi, bo do pomagania innym też jest potrzebny swoisty talent. I tu też materialista zapyta „czy warto?” Bo materialiści zawsze mają na uwadze tylko jedno, czy „to” się opłaci.

            Tymczasem żadne pieniądze nie nakarmią niczyjego ducha, a już z pewnością nie zaspokoją duchowego głodu artysty. On musi mieć te swoje chwile kreacji, oderwania się od świata, zapomnienia. One dają głodnemu i obdartemu malarzowi szczęście nieznane bogaczowi opływającemu we wszystko. Przecież gdyby artysta nie czerpał ze swej pracy satysfakcji, nie upierałby się, by latami klepać biedę i żyć w poniżeniu, bo biedny zawsze wzbudza pogardę.   

            Jak pisała Olga Boznańska do ojca: „Tatuś wie, że to moje szczęście […] że innego nie pragnę na świecie i w chwili, kiedy nie będę mogła malować, powinnam przestać żyć.” (s. 162)

            I jak przejmująco określił konieczność tworzenia poeta, biedujący na emigracji Kazimierz Wierzyński, który pytał, co mu po sercu, gdy pióro bić przestanie? Twórczość to dla artysty samo życie, bez niej życie jest nic nie warte. Nawet, jeśli się nie zdobywa  uznania, nawet jeśli – np. z powodu cenzury – żadna książka nie trafi do czytelnika, czy jeśli się nie sprzeda za życia ani jednego obrazu! – jak w przypadku van Gogha – nawet wtedy, pasja malarska pokonuje pogardę innych i własne pragnienie sławy.

            I nawet w takim przypadku, jak właśnie Van Gogha – niedocenionego i wyśmiewanego za życia geniusza- także wtedy artystę, który wbrew wszystkiemu idzie za głosem powołania, można nazwać wybrańcem losu. Bo powtórzę to o czym wspomniałam na początku, że ten człowiek w podartych butach i często o pustym brzuchu, ma chwile szczęścia o jakich marzyć nie może zwykły zjadacz chleba, goniący za mirażem pierwszego miliona dolarów.

            Jakie ważne jest słuchanie głosu serca, może świadczyć rozpacz malarzy, kiedy choroba czy starość uniemożliwiają im dalsze malowanie. Wielu malarzy z wiekiem traciło wzrok z powodu zaćmy. Kiedyś oznaczała dla nich wyrok – ślepota. Chyba pierwszym szczęśliwie zoperowanym był dopiero Monet już w XX wieku. A ilu wcześniej musiało rozstać się ze sztuką z powodu ślepoty? Jaki nieszczęśliwy musiał być Piero della Francesca, którego nie odstępował pomocny chłopaczek, gdy malarz sam nie mógł już wędrować. Nie zachowała się żadna relacja, jak ten genialny malarz to przeżywał, ale możemy sobie wyobrazić jego cierpienie. Jaki nieszczęśliwy był Pisarro, gdy przed śmiercią stracił wzrok zupełnie.

             Wiemy, jak bardzo przeżywał niemoc pracy Nicolas Poussin (wiek XVII), gdy coraz bardziej drżąca ręka nie prowadziła równo pędzla, a on sobie nie pozwalał na inną fakturę obrazu na płótnie, jak tylko idealnie gładką. Kiedyś napisałam, że być może chorował na Parkinsona, potem wyczytałam, że to były skutki syfilisu, a ilu takich malarzy go złapało? A nasz Wyspiański?

            Wspomniałam wyżej, że Claude Monet dzięki operacji uniknął ślepoty, ale nie uniknął innej zmory malarza – reumatyzmu. I chociaż widział – nota bene, podobno w nieco już innej kolorystyce – barwy swych pięknych kwiatów w Giverny, to zniekształcone palce nie mogły utrzymać pędzla i malarz, ten geniusz od nenufarów zatopionych w do złudzenia mokrej i prawdziwej wodzie, musiał zrezygnować z malarstwa. Kiedy ten sam okropny reumatyzm wytrącał Wojciechowi Kossakowi pędzel z dłoni, „tatko płakał” – jak napisała o tym córka, Magdalena Samozwaniec.

            Wszyscy ci malarze z powołania, i ci znani, i ci dzisiaj zapomniani, żyli sztuką. I żadne niekorzystne warunki nie mogły stłumić tego pragnienia. Pomyślmy tylko – nie było gorszego miejsca na ziemi od wymyślonych przez Niemców podczas II wojny światowej obozów koncentracyjnych. A przecież nawet w tym piekle artyści szukali jakiegoś kawałka papieru czy tekturki, węgla i ołówka, by rysować ten koszmarny świat.

            I tak było zawsze. Już przed tysiącami lat mieszkańcy jaskiń malowali najważniejsze sceny ze swego życia, czyli polowanie. Pokazywali zwierzęta z jakimi musieli się zmierzyć. Malowidła te są niekiedy na bardzo wysokim poziomie artystycznym, choć tak stare, że trudno je nawet dokładnie zadatować. Ludzie malowali, bo czuli taką potrzebę, a może pełnili też w ten sposób rodzaj posługi religijnej? Jak trudno te naskalne malowidła zadatować, tak samo trudno je zinterpretować. Mogły mieć dla nich sens magiczny, całkiem inny niż my przypuszczamy. W każdym razie nie sygnowali swoich obrazów, nie zależało im na czymś dla nas tak ważnym jak rozgłos, sława. Ale z pewnością odczuwali potrzebę artystyczną podobnie jak setki pokoleń po nich, bo czas, nawet w wymiarze wielu tysięcy lat, nie  ma wpływu na to, co w człowieku jest z ducha.

             Kreacja artystyczna niesie podwójne bogactwo – najpierw to pokarm dla duszy artysty. Obojętne w jakiej dziedzinie, czy to malarz czy rzeźbiarz, kompozytor, poeta czy prozaik, tkacz cudownych gobelinów, złotnik czy garncarz itp. On się tym żywi. A drugie bogactwo, to owoc tej kreacji, który się staje pokarmem dla oczu i duszy tysięcy odbiorców. Co za radość móc podziwiać piękny obraz czy rzeźbę! Jakie cudowne przeżycie daje mozaikowa Rajska Kaplica w rzymskim kościele Św. Prassedy, albo tęczowa od kolorowych witraży, zaczarowana wprost La Sainte Chappelle w Paryżu. A jaką zadumę niosą rzeźby zgromadzone w paryskiej pracowni Rodina…  Jakie chwile rozkoszy przeżywają ludzie kochający muzykę podczas koncertu Mozarta czy Bacha!  

                                                        c.d.n.