O uprzejmości

O UPRZEJMOŚCI, CZY RACZEJ O JEJ BRAKU

Uprzejmość nie może być niemodna, bo jest cnotą jak prawdomówność.

                                                                [La Fontaine]

Adam Hanuszkiewicz opowiadał, jak to kiedyś prowadził jakieś pogwarki z góralami i o pewnej godzinie wszyscy nagle zaczęli się zbierać do wyjścia.

            – Ale dlaczego? Dokąd się tak spieszycie? – spytał.

            – Do domu, bo w telewizorze będzie szedł Kabaret Starszych Panów.

Zdumiał się. – A co was tak w tym kabarecie interesuje?

            – A, bo dziś nie ma już „takik grzecnyk panów” – odpowiedział któryś z nich.

Urzekła ich kultura osobista tych dwóch panów w kabarecie.

Podobnie napisała Agnieszka Osiecka (w materiale do spektaklu „Zimy żal” w teatrze Rampa w 1989 r.), nazywając tychże panów ostatnimi mohikaninami: „Resztki ludzi dobrze wychowanych mieszkają w Polsce. Podobnie jak w Ameryce Indianie, tak Dobrze Wychowani w Polsce gnieżdżą się w rezerwatach. Taki rezerwat nazywa się dom.[…] Do niedawna było w Polsce dwóch naprawdę dobrze wychowanych: Jerzy Wasowski i Jeremi Przybora.”

Ale i oni przeminęli. A tych kilku, których ja mam przyjemność znać, wkrótce też przeminie, bo wszyscy pochodzimy sprzed II wojny i tylko patrzeć, jak wybije nasz dzwon.

W PRL grzeczność, uprzejmość, kulturę bycia tępiono w obywatelach jako relikt przesądów burżuazyjnych. Ponieważ jednak żyli jeszcze, i to dosyć licznie, ludzie urodzeni w czasach burżujskiego i ziemiańskiego pasożytnictwa, tacy co to od dziecka mieli wpajaną kindersztubę i popadli w uzależnienie od pewnych grzecznościowych gestów, jak również od słów takich jak proszę/dziękuję/ przepraszam/ pan będzie łaskaw/ pani pozwoli, że pomogę/ itd. itp. – to udało im się zarazić niektórych obywateli nowej generacji tą dziwaczną mową. Nawet koperty długo się jeszcze adresowało Wielmożny Pan, a w porywach nawet Jaśnie Wielmożny Pan, co się skracało na JWP, i listy – o dziwo – dochodziły.

A kiedy w autobusie jakiś staroświecki pan zwrócił uwagę nowoczesnemu obywatelowi, żeby się nie zachowywał po chamsku i nie rzucał łacińskim przymiotnikiem, „bo tu są panie” (przymiotnikiem, skąd inąd, samym w sobie zupełnie niewinnym, ale w Polsce kojarzącym się nieładnie), to taki ordynus – o dziwo! – słuchał i milkł. Wiem, bo widziałam. Ci staroświeccy, niedobitki wrogiej kasty, chcieli jakoś ocalić kulturę bycia w narodzie pozbawionym elit, tylko że nec Hercules contra plures, (i Herkules nie poradzi wobec nazbyt licznych przeciwników), więc przegrali.

Parę razy Mama kazała mi zapamiętać pewnego konduktora w tramwaju, (bo kiedyś konduktorzy sprzedawali bilety, nie automaty) ponieważ był uprzejmy i dowcipny. Powiedziała, że tacy konduktorzy byli w Warszawie przed wojną. Powtórzyła to samo pewnego razu w restauracji, kiedy też trafił się taki zabytek klasy zerowej – kelner bardzo uprzejmy i życzliwy. „Przedwojenny” – powiedziała, „zapamiętaj, córeczko”. I zapamiętałam. Czasem i w sklepie zamiast pytania ze złym wzrokiem „czego?”, dało się usłyszeć „czym mogę służyć?”, to też robiło wrażenie, ale to się zdarzało coraz rzadziej.

Minęły lata i dwa pokolenia. „Wychów” całkowicie pozbawiony savoir vivre’u i kindersztuby w domu, w szkole i na wyższej uczelni, przyniósł doskonałe rezultaty – dzisiejsi ludzie, nawet utytułowani, profesorowie, politycy, są niewychowani, nieuprzejmi, niegrzeczni. Znikło bowiem wymaganie pewnych zachowań także na uniwersytecie, które kiedyś wchodziło w zakres edukacji, by absolwent wyższej uczelni prezentował określony styl bycia, zauważalną kulturę, to się nazywało maniery, albo – brak manier. By profesor był w całym tego słowa znaczeniu profesorem i spotykał się z tej racji z szacunkiem społecznym, taki „prawdziwy” profesor.  „Dziś prawdziwych …” nie, nie Cyganów, profesorów, już prawie nie ma, albo dogorywają na emeryturze.

Moi studenci podsuwali mi swoje indeksy do zaliczenia z nieodmiennym „pani mi wpisze”, „pani mi da”, „pani wejdzie”, „pani siądzie” – posługując się gwarą z bazaru. A kiedy zdarzyło się, że podczas wykładu zwróciłam kolejną uwagę studentowi, najpierw, żeby nie zajmował miejsca w ławkach, przerzucając nogi z rzędu do rzędu, bo o mały włos nie zaczepił butami o moją twarz i nie zrzucił mi okularów, a następnie, by nie dłubał w nosie podczas wykładu, to się mocno zdenerwował i warknął: „co się pani tak mnie dzisiaj uczepiła?” Jak miałam mu wytłumaczyć, że student nie powinien być chamem? Że noblesse oblige? Przecież on nie zna takiego języka, chociaż studiuje na uczelni artystycznej, wybitnie elitarnej.

A poza uczelnią. Pochwaliłam kiedyś pewnego młodego człowieka, że tak starannie, równiutko sadzi krzaczki na poboczu ulicy w pobliżu mego domu. Odpowiedział z uśmiechem: „no”. Nic więcej nie potrafił. Nikt mu nie powiedział, że za pochwałę należałoby podziękować. Kiedy usuwam się z drogi, ja stara kobieta, żeby młoda mama z wózkiem mogła swobodnie przejść, nie zdarzyło mi się usłyszeć „przepraszam”, „dziękuję”. Ona, i wiele innych, nie raczyła na mnie nawet spojrzeć. Nikt jej nie nauczył uprzejmości, tej wspaniałej cnoty, która działa jak towot na skrzypiące drzwi.

No, to co się dziwić, że kiedy zdarzy mi się w metrze, że jakiś młody człowiek oderwie wzrok od świecącego ekraniku i ustąpi mi miejsca, to chociaż zrobi to bez słów, z wrażenia jestem bliska łez albo omdlenia i dziękuję wylewnie, prawie jak za postawienie mi w restauracji homara.

I na koniec wspomnienie z Rzymu.

Pewnego dnia na Colle Oppio, w parku na wzgórzu vis à vis Colosseum, byłam świadkiem uroczej scenki.

Nadchodziła starsza pani z małym wnuczkiem. Chłopczyk, Toni, mógł mieć jakieś trzy latka. A z drugiej strony nadchodziła inna pani z maluchem. I słyszę jak starsza pani nachyla się do Toniego i powiada: Toni, corri, corri – biegnij, biegnij, widzisz, idzie Carlo, twój przyjaciel, powitaj go!

I mały puścił się biegiem w stronę Carla, by po chwili te dwa krasnoludki ściskały się „na misia”.

Pomyślałam sobie, że taka babcia, to skarb, taka z pewnością nauczy wnuczka uprzejmości i życzliwości dla bliźnich. U nas wyraźnie brakuje takiej edukacji.