Otrucie królowej

                              Wokół królowej Bony 

    w rocznicę jej dramatycznej śmierci 19 XI 1557       

            Staram się zawsze oglądać w TV Dokument program zatytułowany „Zaginione – odzyskane”, o odzyskanych dziełach sztuki, które zagrabili hitlerowcy podczas drugiej wojny światowej. Chociaż niedługo minie wiek od wybuchu tej strasznej wojny, nadal i my, Polacy, i Francuzi, i Włosi i inni mieszkańcy krajów okupowanych przez Niemców, poszukujemy skradzionych skarbów sztuki.  Serce się raduje, kiedy choć późno i po trochu, to jednak udaje się odzyskać jakieś dzieło.

Na początku listopada, we wspomnianym programie, ku swemu zdziwieniu natknęłam się na obraz odzyskany tym razem nie z zachłannych rąk niemieckich, lecz pospolitych złodziei, w dodatku naszych rodaków. Chodzi o dzieło Matejki „Otrucie królowej Bony”, skradzione z mieszkania prywatnego po wojnie.

           Jakiś czas temu w Krakowie grasowała sprytna spółka – trzech samotnych amatorów sztuki, a ściślej biorąc, miłośników dochodów, jakie sztuka może przynieść.

        Eleganccy i bardzo uprzejmi panowie obserwowali w śródmieściu Krakowa samotne, a mocno starsze panie, i oferując im bezinteresownie różnoraką pomoc, np. w dźwiganiu zakupów, a przy tym podejmując interesującą konwersację i wyrażając zainteresowanie ich losem, wzbudzali ich zaufanie. Stare kobiety ujęte ich życzliwością, wykształceniem, uprzejmością, a przy tym złaknione towarzystwa, stopniowo zaprzyjaźniały się  z takim kulturalnym i grzecznym panem, zapraszały go do domu, a jakże, częstowały herbatką, a już oni sami częstowali się tym, co ich  interesowało naprawdę.

  I właśnie w takich okolicznościach jeden z tych panów wyciągnął w sypialni spod łóżka 86-letniej naiwnej staruszki, wspomniany obraz Matejki. Po iluś tam latach wystawił go na aukcji w Bydgoszczy, gdzie obraz wzbudził szczególne zainteresowanie znawców, no i po nitce do kłębka, okazało się, że „prezent od pewnej starszej pani” – jak tłumaczył się jego właściciel – pochodził z kradzieży. Obraz przejęło państwo, znajduje się teraz w krakowskim muzeum – Domu Matejki, a kulturalny i uprzejmy pan trafił za kratki.

Jan Matejko „Otrucie królowej Bony”

            Historia sama w sobie ciekawa, ale jeszcze ciekawsza okazała się prawdziwa historia otrucia królowej Bony, którą przy okazji obrazu opowiedział pewien znawca tematu (nazwiska, niestety, nie zapamiętałam).

Kiedyś czytałam, że królową w Bari, gdzie jako wdowa osiadła po wyjeździe z Polski, otruł jej własny lekarz, Włoch, Antonio di Matera. Okazuje się, że ów zaufany medyk był tu tylko marionetką w rękach jeszcze bardziej zaufanego ulubieńca i rodaka królowej, Giovanniego Lorenza Pappacody. Ten młody arystokrata, syn pewnego barona, wkradł się w łaski królowej jeszcze w Polsce. Był od niej o pokolenie młodszy, dokładnie nie wiem ile, bo w audycji nie padła data jego urodzenia ( a ta podawana w Internecie sugeruje, że jako dworzanin musiałby się pojawić w Polsce  w wieku …siedmiu lat!), i podobno zrobił na niej, osobie wykształconej i w tym względzie bardzo wymagającej, wrażenie m.in. niezwykłą, jak na swój wiek, erudycją (w Internecie można się dowiedzieć, że był sprytnym nieukiem).

       Gdy królowa opuściła Polskę, pupilek Pappacoda oczywiście wyjechał wraz z nią. I oto ten wierny dworzanin Bony, a naprawdę agent Filipa II, dopuścił się zdrady: zgodził się pośredniczyć w ważnej  finansowej transakcji. Bo chociaż król Hiszpanii do spółki z habsburskim kuzynem-cesarzem był panem połowy ówczesnego świata, w tym bogatych kolonii, stale łaknął pieniędzy na prowadzone wojny. I zwrócił się do Bony z prośbą o pożyczkę, a zausznik królowej z wrodzonym wdziękiem przekonał swoją panią, żeby tę pożyczkę mu przekazała.   

Królowa wdowa podpisała się pod ogromną na owe czasy kwotą czterystu trzydzieści tysięcy dukatów, pożyczając je w potrzebie arcychrześcijańskiemu „kuzynowi”. No i do Pappacody należało, by teraz zrobić wszystko, żeby tej sumy nie trzeba było zwracać.

W zaplanowaną przez siebie akcję, czyli otrucie hojnej pożyczkodawczyni, Pappacoda potrafił włączyć nieznanymi bliżej  sposobami, całe najbliższe otoczenie Bony, łącznie z lekarzem, a nawet ulubioną dwórką, podobno wychowanicą królowej, imieniem Maryna.

Sprytny dworzanin podawał pacjentce truciznę po trochu, w kielichu z winem, przez dwa tygodnie. Był to wywar o nazwie św. Mikołaja, przygotowany z trujących roślin. Jednocześnie doktor podsuwał jej jakieś zioła otępiające, jako że 63 –letnia królowa odznaczała się nadal wielką bystrością umysłu i nie zdradzała bynajmniej  oznak otępienia starczego. Zapewne więc wmawiał w nią, że niewinne zioła są na uspokojenie i żeby mogła spać, a zmartwień miała dosyć.

Od wielu już lat bowiem pozostawała w konflikcie z ukochanym jedynakiem,  Zygmuntem Augustem, od roku żyła w Bari z dala od rodziny, a przecież miała jeszcze cztery córki, z czego trzy poza Polską i przeważnie także w tarapatach.

Dość wymienić królewnę Katarzynę, wydaną za Jana Wazę, księcia fińskiego, którą na dzień dobry król Szwecji Eryk,  szwagier królewny, uwięził wraz z małżonkiem w piwnicach zamku Gripsholm. Smutne losy najstarszej z Jagiellońskich królewien, Izabelli na Węgrzech, nieszczęśliwie wydanej w młodości za starego Jana Zapolyę, i młodszej Zofii, osiadłej w niemieckim księstwie Brunszwiku obok księcia Henryka II, opisuję w swej książce „W kręgu Wazów”. Jeszcze stosunkowo najspokojniejszy żywot wiodła Anna Jagiellonka, po śmierci brata wydana za jego następcę, króla Stefana Batorego.

  I ta właśnie córka Bony, po zgonie brata królowa Polski, Anna Jagiellonka, nie miała na nic pieniędzy. W jej izbach zamkowych nieraz bywało głodno i chłodno tak dalece, że w jakiejś mazowieckiej skromnej rezydencji królowej nawet woda do mycia w misce zamarzała. Tymczasem matka, niezwykle gospodarna i zapobiegliwa, rządziocha całą gębą, wywiozła z Polski zarobione w ciągu życia kilkaset tysięcy dukatów, które, o ironio, obróciły się przeciwko niej; stały się powodem jej otrucia.

Udzielając bowiem takiej pożyczki, Bona wydała na siebie wyrok śmierci. Miała wtedy, jak wspomniałam wyżej, 63 lata i u boku podstępnego doradcę: pod dyktando Pappacody sporządziła też nową wersję testamentu, w którym również swoje włoskie dobra, Księstwo Bari i Rossano, zapisała królowi Hiszpanii. Testament ten podpisała już półżywa, omdlewającą ręką, po medykamentach swego troskliwego lekarza. Kiedy trzeba było z nią pewne sprawy uzgodnić, a już była mało przytomna, w sukurs przychodziła Maryna, owa ulubienica królowej; podtrzymywała jej głowę w taki sposób, by kiedy należało, chora prawidłowo potakiwała. Tak powstał sfałszowany testament.

           No i „wśród serdecznych przyjaciół, psy zająca zjadły”.  Jeszcze nie stara i wcale nie chora, osaczona królowa, niesłychanie obrotna, gospodarna, zaradna i bogata wdowa po Zygmuncie Starym, wyzionęła ducha 19 listopada 1557 roku w takiej biedzie, że nawet na pogrzeb nie było pieniędzy. Zabalsamowana leżała miesiącami w zakrystii kościoła pod wezwaniem św. Mikołaja w Bari, czekając na pochówek, a wzbogaceni jej otruciem dworzanie nie podzielili się ze zmarłą swoją wygraną. Dopiero 36 lat po zgonie, piękny nagrobek przyścienny w apsydzie tegoż kościoła wystawiła jej Anna Jagiellonka, zlecając projekt włoskiemu artyście, zasłużonemu w Polsce, nazwiskiem Santi Gucci.

  Jan Matejko, kiedy podjął ten ponury temat, dużo wiedział o dworskiej zmowie trucicielskiej, bo otoczył królową wianuszkiem ówczesnych zdrajców i stworzył ponury obraz z którego wieje grozą. Wyczuwa się złe intencje mężczyzny, podającego kielich z trucizną szczodrej monarchini. Malarz nie wiedział jednak, że truciznę podawał jej młody wtedy jeszcze Pappacoda, a nie siwy i łysy lekarz, którego pokazał na pierwszym planie obok Bony.   

Zdrajca spodziewał się zapewne hojnej zapłaty od hiszpańskiego monarchy i wydaje się, że istotnie wyszedł na tym nieźle: otrzymał od wdzięcznego Filipa II tytuł margrabiego Capurso i starostwo zamku w Bari z roczną pensją. Zmarł w 1576 roku, więc dziewiętnaście lat pożył jeszcze w dobrobycie u boku drugiej żony i z gromadką pięciorga dzieci.

Myślę, że gdyby Bona Sforza została w Polsce, nie doszło by do tej tragedii, bo – o ile wiem – żaden z naszych władców i żadna z królowych, nie padli ofiarą zabójstwa czy trucicielstwa w przeciwieństwie do ojczyzny Bony i wielu innych krajów europejskich, gdzie trucizna i sztylet często kończyły żywot panujących.