UCIECZKA DO EGIPTU…

                                           … I MADONNA W  BŁĘKICIE

            To było dawno. Przyjechałam wtedy po raz pierwszy do Rzymu. Był kwiecień, jechałam z Paryża, i obiecywałam sobie cieplejsze i bardziej słoneczne wydanie wiosny niż pod wieżą Eiffla, a tymczasem spotkałam śnieg z deszczem i przejmujący ziąb, zwłaszcza w nieopalanym domu.

Zatrzymałam się w ośrodku dla pielgrzymów prowadzonym przez włoskie i francuskie zakonnice. Przełożoną była Madre Margherita Calmels, którą wspominam serdecznie w swojej książce ”Sztuka pisania nie tylko o sztuce”, i  zawsze będę ciepło wspominać.              

Ponieważ Rzym mnie wtedy nie oczarował, nieme ruiny nużyły, pogoda wcale nie zachęcała do włóczęgi, przesiadywałam często w kantorku przełożonej i usiłowałam jej pomóc w papierkowej robocie.

Któregoś dnia zobaczyłam tam drukowaną na dobrym papierze zapowiedź jakiegoś albumu o sztuce. Na okładce widniała przepiękna Madonna, chociaż troszkę dziwna. Inna od tych jakie znałam.Ukazana mniej wiecej w ¾ postaci, cała była spowita w błękitną obszerną tkaninę, zastepującą płaszcz. Spod tej materii wystawały dwie głowy, jedyne jaśniejsze plamy koloru: większa z bladą twarzą Matki, i maleńka Jezusa, w widocznych pod szyjką białych powijakach.

Byłam zachwycona! Ten obrazek mnie wprost zauroczył, co zauważyła Matka przełożona i w swej dobroci natychmiast mi go podarowała.

Nie wiedziałam, na co patrzę. Wystarczał mi zachwyt, bo do tego wtedy sprowadzał się mój stosunek do sztuki minionych wieków. Zachwyt? – tak. Wiedza? – żadna. Byłam wtedy na etapie kwerendy do pracy doktorskiej dotyczącej imigracji francuskiej do Polski, a głównie do Warszawy, na dwór królewski, w połowie XVII wieku. Zatopiona w archiwaliach z tego czasu pozostawałam nieczuła na wszystko inne z odległej przeszłości, poczynając od ruin na Forum Romanum, a kończąc na ogromnych plakatach na ulicach, zapraszających na wystawę Caravaggia, które to nazwisko, szczerze mówiąc, też nic mi wtedy nie mówiło.

Po powrocie z Rzymu moja śliczna Panna Maryja w błękicie zajęła na warszawskim biurku ważne miejsce i tak anonimowo towarzyszyła mi przez kilka lat. Aż doczekała się i ona, i ja, że częste wyjazdy do Włoch zrobiły swoje: połknęłam bakcyla sztuki. I zaczęło mnie dręczyć pytanie: kto jest autorem „mojej” Madonny?

Nie od razu udało mi się to odgadnąć. Dopiero kiedy byłam już nieźle zaawansowana w swoich poszukiwaniach w dziedzinie historii sztuki i kiedy zakochałam się we wczesnych Flamandach, zwanych prymitywistami, trafiłam na swój skarb.

W Musée des Beaux Arts w Dijon odnalazłam rzeźbiony i częściowo malowany ołtarz z XIV wieku. Zamówiony przez księcia i pana Burgundii, Filipa III Śmiałego, do kaplicy nagrobnej książąt burgundzkich na terenie Kartuzji w Champmol, zwanej Sanktuarium. Precyzyjnie wyrzeźbiony w lipowym drewnie przez znakomitego mistrza dłuta o nazwisku Jacques de Baerze, cały powleczony prawdziwym złotem, z dwoma skrzydłami malowanymi od zewnątrz przez niejakiego Melchiora Broederlama.

Ołtarz Ukrzyżowania
Melchior Broederlam – skrzydła Ołtarza Ukrzyżowania

Piszę „niejakiego”, bo nic o nim wtedy nie wiedziałam. I nic dziwnego – okazało się bowiem, że te dwa skrzydła ołtarza, to wszystko, co po tym malarzu ocalało.

Utalentowany Melchior Broederlam do dziś pozostaje osobą dosyć tajemniczą. Nie znamy nawet dokładnych dat jego narodzin i śmierci (ok. 1350, po 1409). Był dworzaninem i malarzem nadwornym księcia Filipa Śmiałego i wiele dla niego malował – tyle wiemy.

Wspomniany ołtarz za temat główny miał ukrzyżowanie Jezusa i nazywa się „Ołtarzem Ukrzyżowania”. Ale i rzeźbiarz, i malarz, wzbogacili go licznymi scenami z Ewangelii. Melchior na dwóch skrzydłach umieścił aż cztery sceny z epizodami z życia Maryi i Jezusa: na skrzydle lewym widzimy  Zwiastowanie i Nawiedzenie, a na prawym – Ofiarowanie Jezusa w świątyni i Ucieczkę do Egiptu.

Ucieczka do Egiptu

I tu właśnie, w scenie „Ucieczki”, dostrzegłam swoją błękitną Madonnę z Dzieciątkiem! (Choć w innych scenach Matka Boża także nosi ten sam, cudownie błękitny płaszcz.) Okazało się, że na znanej mi doskonale reprodukcji, fotograf zdjął Matkę Boską z osiołka prowadzonego przez św. Józefa. Wyjął postać z kontekstu, odseparował od barwnej sceny Ucieczki Św. Rodziny przed złym królem Herodem do odległego Egiptu.

 Teraz możemy obejrzeć ich wszystkich razem, bo oto Józef przystanął na chwilę, żeby odsapnąć i łyknąć coś ze swego bukłaczka. Mijają właśnie źródełko obudowane starannie deszczułkami, tworzącymi poidło dla osiołka, zakończone wąziutkim korytkiem w rodzaju lejka, z którego podróżny może wygodnie bukłaczek napełnić.  

Madonna z osiołka nie zsiadła. Zadumana tuli buzię Synka do swej twarzy. I to są te jedyne niemal jasne plamy wybijające się spod szafiru tkaniny, (bo jeszcze biała lewa dłoń Matki). Szkoda, że na reprodukcjach ten żywy kolor staje się najczęściej pospolitym granatem, jak i w mojej „Biblii w malarstwie” (PWN 2017, s. 221-2).

Ale jest jeszcze coś – to pomarańczowo-złote aureole wokół obu głów tych świętych istot. Aureole swymi widocznymi smugami farby przypominają mi trochę gorące słońce, malowane przez van Gogha w Prowansji.

Zupełnie inaczej mistrz Melchior przedstawił postać św. Józefa. W „Biblii w malarstwie” opisałam go, jako przypominającego niemal zbója, ciągnącego za sobą zdobyty łup. Bo nie dość, że malarz poskąpił zacnemu Józefowi aureoli, nakrył mu  głowę tylko jakimś zawojem żółto- zielonym, to przedstawił go jako zdecydowanie pospolity typ: brodaty, starszy już człek, prostak o grubych rysach, doprawdy bardziej pasujący do jakiegoś rzezimieszka, aniżeli świętego. W czerwonej sukmanie ciasno opinającej korpulentną postać, pod suknią nosi miękkie spodnie, na nogach sfatygowane jasnożółte buty z „pomarszczonymi”cholewkami. Za cienkim paskiem  szmaciany mieszek, żałośnie chudy.

Na lewym ramieniu opiera Józef praktyczny kijaszek, na którym zawiesił jakąś kapę, niczym pled na chłodne noce. I jeszcze coś: na koniuszku tego kijka wisi miniaturowy trójnóg, maleńki gliniany garnuszek z uszkami, a na dnie jakby coś bielało: czyżby mleczko dla Dzieciątka?

Broederlam malował to swoje dzieło dziewięć lat, zakończył wraz z końcem stulecia w 1399 r. I jak zawsze u Flamandów, jest tu wiele szczegółów obyczajowych przeniesionych wprost z życia na deskę. I to jest to wielkie bogactwo ich obrazów, to, co w nich lubię najbardziej – ukryta opowieść o przeszłości. Fachowo to się nazywa narracja i aktualizacja, a dla mnie to po prostu pragnienie artystów, by ocalić, ile tylko można, od zapomnienia.

I tu wystarczy się „wsłuchać w pędzel” Melchiora Broederlama, czyli wpatrzeć uważnie w jego cztery obrazy, tak uważnie, żeby nie uronić żadnego detalu, a można pochwycić strzęp opowieści o życiu przed wiekami.

„Ołtarz Ukryżowania” od 1819 roku w muzeum w Dijon, cudem uniknął zagłady z rąk barbarzyńskich rewolucjonistów w 1789 roku. Wyniesiony z sanktuarium w Champmol i w porę ukryty w pobliskim Dijon, w katedrze Saint-Bénigne, szczęśliwie ocalał, a wraz z nim „moja” błękitna Madonna. Możliwe, że inne dzieła  nadwornego malarza księcia Filipa przepadły właśnie podczas rewolucji.