W rocznicę „Skarpy”

Cz. 2

Nigdy nie przyszło mi do głowy zapytać panią Marię, od jak dawna tu pracuje i jakim cudem to archiwum się zachowało? Dopiero teraz, po czterdziestu z górą latach, kiedy podjęłam się tego felietonu, zaczęłam tropić dzieje ksiąg. Dawniej eksploatowałam jedynie ich zawartość, nie pytając o ich losy. Pytałam teraz, kiedy ziemskie duchy opiekuńcze już dawno przeniosły się na lepszy świat.

I tak miałam niezwykłe szczęście, że poznałam wcześniej w Rzymie Bożenę Leofreddi, skrzypaczkę,  córkę przed- i powojennego organisty w katedrze Św. Jana, prof. Stanisława Możdżonka. I że zdążyłam jej zadać te pytania, bo i ona niespodziewanie zmarła w sierpniu 2012 roku. Od niej się dowiedziałam, że milcząca pani Maria przeszła przez piekło w Ravensbrück, a znalazła się tam właśnie z powodu akcji ukrywania ksiąg i… dzieci żydowskich, przemycanych z getta do sióstr urszulanek szarych na Powiśle.

            Dzięki Bożenie poznałam też nazwisko pani Marii (Malicka) i jej ciche bohaterstwo. Połamane palce przez strażnika obozowego, gdy próbowała przez druty podać mężowi w sąsiednim obozie kawałek chleba. Mąż nie wytrzymał, zmarł, ona – przetrzymała te kilka upiornych lat i powróciła po wojnie na plebanię.

Codziennie miałam ją na wyciągnięcie ręki i nie przyszło mi do tępej głowy zapytać, co się tu działo podczas wojny? Z dudkami, a z nią?

            Teraz moją niewiedzę uzupełniała po części Bożena. Dowiedziałam się więc, że już przed wojną ksiądz Władysław Kępiński, administrator katedry zaczął pakować skarby i dokumentację katedralną. Kiedy Niemcy wkroczyli, akcja ukrywania jeszcze jakiś czas trwała i doniosła im o niej narzeczona brata pani Marii, konfidentka Gestapo. Dlatego państwo Maliccy trafili do obozów. Ksiądz jakimś cudem uniknął aresztowania, (zmarł w 1942 r.), podobnie organista – uciekł na wieś, uprzedzony o rewizji.

            Tak więc, kto ocalił i jaką za to zapłacił cenę, już wiedziałam. Teraz jeszcze należało uzasadnić wartość historyczną tych pożółkłych dudków. Otóż stanowią one w pewnym sensie filię GUS-u z XVII wieku, zawierają bowiem w sobie całą ludność Warszawy: tu wpisywano dane – wiek, adres, zawód, narodowość – wszystkich parafian chrzczonych, ich rodziców i chrzestnych, tzw. kmotrów, także nowożeńców i ich świadków oraz zmarłych. Mogłam tu znaleźć wszystkich miejscowych i cudzoziemskich szewców, krawców, perukarzy, pasztetników, stolarzy i Bóg wie jakich jeszcze przedstawicieli ówczesnych zawodów (wymienionych po łacinie), a także dworzan królowej. Nie zawsze było całkiem jasne jakiej narodowości jest parafianin, ale przeważnie skryba dodawał  „natione Gallus” , czy Italus lub Germanus, po czym potrafił czasem tak przekręcić jego nazwisko, że z trudem się te osobę dało zidentyfikować. Nawiasem mówiąc, w warszawskich źródłach francuskich, np. w księgach tutejszych sióstr wizytek – Francuzek,  znajdujemy jeszcze bardziej przekręcone nazwiska polskie. Pisałam gdzieś, ile trudu mnie kosztowała zagadka niejakiej mademoiselle Genovitsavena, pensjonarki wizytek, którą po latach zidentyfikowała moja historyczna przyjaciółka, siostra Małgorzata Borkowska, jako Zenowiczównę.

 Mimo takich i innych trudności, mimo pewnych braków we wpisach, uzbierało się danych do tłumu cudzoziemców bardzo dużo, a właśnie imigracja była tematem mego doktoratu. Teraz trzeba było tylko nauczyć się stawiać dudkom pytania tak, żeby przemówiły, zupełnie jak to się robi z obrazami. Żeby się zorientować, czy owi cudzoziemcy bratali się z Polakami, czy raczej trzymali między sobą, należało sprawdzić, kto się z kim żenił, kto kogo zapraszał na ojca chrzestnego itd. Słowem zbadać, czy i jak prędko ulegali polonizacji, a księgi obejmowały aż dwa-trzy pokolenia. Dalej zbadać, jakie przybysze reprezentowali zawody, gdzie mieszkali itd. No i tak pojawiła się wspaniała baza źródłowa, znakomity materiał do doktoratu, o którego trudnych narodzinach szerzej pisałam w swoich wspomnieniach książkowych („Sztuka pisania nie tylko o sztuce”, PWN 2019), a o dudkach – w „W kręgu Wazów” (PWN 2014, s. 268-72).

            I jeszcze ciekawostka; któregoś dnia wpis w jednej z ksiąg z parafii Św. Krzyża  wywołał aż dreszcz po plecach: natrafiłam prawie (sic!) na swoje nazwisko w Warszawie wieku XVII-go! Po chwili okazało się jednak, że to był żart wywołany łacińską deklinacją. Wpis bowiem brzmiał następująco: 

 Dies 5 januarii baptisata est Margherita Fabiani Baro, civis varsaviensis filia  ...-   Co znaczy: Dnia 5 stycznia została ochrzczona Małgorzata córka Fabiana Baro, obywatela warszawskiego, którego imię w genetivie brzmi, wypisz wymaluj – Fabiani… Albowiem to leci tak:

Fabianus

Fabiani

Fabiano

Fabianum

Fabiani

Fabiano

Oto pełna deklinacja Fabianusa w liczbie pojedynczej. Zatem córka Fabiana, żadna tam Fabiani…