Na marginesie pewnej rocznicy. Cz. 1
W styczniu tego roku minęło 10 lat od czasu wznowienia SKARPY – miesięcznika kulturalnego poświęconego Stolicy, a wychodzącego krótko zaraz po wojnie, w latach 1945-6.
Jak się rodził artykuł o dudkach Danusia Zawierucha, (zm. 2014), pomysłodawczyni wznowienia i ówczesna redaktor naczelna „Skarpy Warszawskiej”, zamówiła u mnie wiosną 2012 roku do numeru lipcowego, zawierającego materiały związane z wojną i Powstaniem Warszawskim, felieton o ocalonych skarbach kultury. Sugerowała jakieś znane obiekty; może jakiś obraz wydobyty spod ruin? Może portret królowej Ludwiki Marii z zakrystii kościoła Św. Krzyża? Bo kościół wprawdzie został zbombardowany, ale obraz ocalał, jako że wisiał w ocalonej szczęśliwie zakrystii.
Tak, to ciekawe, ale to był dla mnie trochę za mało nośny materiał.
Pomyślałam o innych skarbach kultury, o źródłach historycznych pisanych. Do takich należą stare księgi metrykalne: wąskie kodeksy, tzw. dudki, (podłużne, grube notesy oprawne w pergamin) z pożółkłymi i postrzępionymi już na krawędziach kartkami, bezcenne Libri Baptisatorum, Matrimoniales et Defunctorum czy Mortuorum, czyli Księgi Chrztu, Małżeńskie i Zmarłych. I na nich postanowiłam skupić uwagę.
Otóż dla Warszawy ocalały tylko dwa zespoły metryk: z parafii Św. Jana i Św. Krzyża. Z parafii nowomiejskiej – spłonęły. Innych parafii w XVII wieku Warszawa jeszcze nie miała.
Jakże często podczas kwerendy do pracy doktorskiej na temat związany z Warszawą w XVII wieku, zdarzało mi się słyszeć:
– A panienka (bo długo wyglądałam mocno niepoważnie) nie słyszała, że była wojna? I że wszystko spłonęło?
I dlatego sądziłam, że wraz z wysadzoną w powietrze katedrą i zburzonym kościołem Św. Krzyża, przepadły też ichnie księgi parafialne.
A tymczasem…
Któregoś dnia przed uniwersytetem, w całkiem przypadkowej rozmowie na ulicy ze spotkanym kolegą-historykiem, Stefanem Kuczyńskim, (w przyszłości znakomitym genealogiem), dowiedziałam się, że owe księgi istnieją! Uszom własnym nie wierzyłam! To ja spędziłam kilka miesięcy we Francji na poszukiwaniach materiałów – zresztą z nikłym rezultatem – a tu, pod bokiem, mam księgi metrykalne z czasów królowej Ludwiki Marii?
I naturalnie natychmiast pobiegłam do kancelarii przy katedrze, by skorzystać z odkrytych skarbów przeszłości.
Tak więc teraz, po latach, pomyślałam sobie, że mogłabym napisać o tych niezwykłych skarbach, o których przeciętny Warszawianin nic nie wie. Uważałam, że wymyśliłam piękny temat. Pani redaktor szczęśliwie się ze mną zgodziła i zaczęłam poszukiwania.
Przede wszystkim należało się dowiedzieć, jakim cudem te księgi ocalały? Dzięki komu? Następnie – uzasadnić ich wielką wartość dla kultury, dla historii miasta, a zatem zagłębić się raz jeszcze w wiek XVII. Zrobić to na podstawie doświadczeń z własnego podwórka – co mnie te księgi dały ? Bo przecież to one uratowały mój doktorat! Jak wspomniałam wyżej, nawet kwerenda w Paryżu i Chantilly nie dała mi tego, po co pojechałam, i ciągle brakowało mi materiałów.
Zdumiewające, jak młody człowiek nie odczuwa potrzeby zadawania starszym pytań na temat przeszłości, a kiedy się budzi po latach i zaczyna je stawiać, okazuje się, że już nie ma komu…
Był przecież taki czas, że codziennie jeździłam do kancelarii katedralnej i studiowałam księgi z połowy XVII wieku. Udostępniała mi je pani Maria, niska, starsza pani, ubogo ubrana, uprzejma lecz małomówna. Ona siedziała przy swojej robocie, ja przy swojej.
C.d.n.