Czytam właśnie wspomnienia Edwarda Dziewońskiego („W życiu jak w teatrze”, Czytelnik 1992), ponieważ kocham jego Dudkowy kabaret, którego odpryski szczęśliwie trafiły do Internetu i stanowią wspaniałą odtrutkę na zalew młodych pseudo kabaretów epatujących wulgaryzmami i żenującymi dowcipami.
No i obok różnych ciekawych przeżyć, natrafiłam na opis wrażenia, jakie na panu Dziewońskim wywarła katedra w Chartres. Ponieważ ja też w niej swego czasu utonęłam i przeniosłam się w inny wymiar, oczarowana grą światła padającego przez liczne barwne witraże, (ocalone szczęśliwie podczas II wojny, bo zdemontowane !) , z wielkim zaciekawieniem czytałam, co o niej napisał Autor wspomnień:
„Katedra w Chartres wywarła na mnie wrażenie trudne do określenia. Przynajmniej ja nie umiem tego sprecyzować. Już zbliżając się do niej (samochodem), wyrastającej wysoko, wysoko ponad otoczenie, odczułem coś w rodzaju lęku, chociaż oczywiście nie miało to nic wspólnego ze strachem. Ale kiedy wszedłem do środka prawie pustej w tamtej chwili katedry, oszołomienie potęgą istnienia tej biało-szarej budowli z niebywale kolorowymi oknami spowodowało, że stałem, nieskończenie długo stałem, nie bardzo wiedząc, co robić i nic w ogóle nie myśląc. Zdarzyło mi się widzieć sporo pięknych budowli, ale nigdy nie łączyło się to z rodzajem paraliżu, wywołanego nie wiem czym, bo jednak nie faktem, że coś tak wspaniałego zostało kiedyś zbudowane przez ludzi. […]”
I kończy stwierdzeniem, że było to z pewnością „najsilniejsze przeżycie, jakie miałem w odniesieniu do dzieła rąk ludzkich[…]”[s.246]
Tak więc Edward Dziewoński zetknięcie się z tą katedrą zaliczył do najsilniejszych i niezwykłych przeżyć w życiu. A mnie się przypomniało, że pewien witraż z tej właśnie katedry, fundowany przez cech szewców, (bo na niezwykłą obfitość witraży złożyła się cała społeczność miejska), a zarejestrowany pod numerem 44, stał się dla mnie kilka lat temu źródłem ważnej inspiracji: kiedy zobaczyłam go w zbliżeniu na fotografii zrobionej przez przyjaciela podczas wypadu do Chartres, natchnął mnie myślą opisania scen biblijnych w malarstwie.
Bo oto miałam przed oczami zdumiewającą scenę, ilustrację epizodu stwórczego z księgi Genesis: Pana Boga, jak przykłada jakąś niebieską rurkę do ust Adama, by tchnąć weń życie, czyli duszę. Taki ostatni moment aktu stwarzania pierwszego człowieka.
Ciekawe, jak długo malarz w XIII wieku musiał główkować nad podejściem do tego zagadnienia? Tchnąć życie, czy duszę! Łatwo powiedzieć, ale jak to pokazać? Jak dusza wygląda? Czy w ogóle wygląda, skoro nie jest materią? I jak Bóg ją przekazał? Biblia nie jest poradnikiem dla malarzy i żadnych wskazówek artysta, nawet ten najpobożniejszy, w niej nie znajdzie, musi sam coś wymyślić. No i anonimowy artysta francuski, (prawdopodobnie francuski, chociaż różni wtedy wędrowali z kraju do kraju, z budowy na budowę katedr gotyckich, wyrastających wtedy jak grzyby po deszczu), pokazał Pana Boga w akcie stwórczym tak, jak wydumał, z… rurką. Prawdopodobnie ma to być tylko błękitne tchnienie Boga, ale żeby na szkle było widoczne, witrażysta okonturował cienki szklany pasek ołowiem, co sprawia wrażenie rurki.
I tak, Adam łyknął ducha, a ja połknęłam bakcyla, bo jak się zajęłam duszą, to zaintrygowało mnie kolejne pytanie: jak malarze radzili sobie z powietrzem, zawsze najtrudniejszym elementem do oddania na obrazie? I następne, a jak z wodą? Przecież Bóg stworzył oceany, morza i rzeki, a woda też jest bardzo trudna w pokazaniu, w przekazie optycznym swej mokrości. Dalej – światło, które też samo z pędzla nie skapnie, bo jest – no właśnie, co to takiego światło? Jak je namalować?
I tak poszło – zestawiłam stare malarstwo z nowszym i w rezultacie powstał pięknie wydany przez PWN album „Biblia w malarstwie”(2017). Biblia opisana od całkiem innej strony niż mnóstwo jej siostrzanych edycji, bo od strony wysiłku kolejnych pokoleń artystów w przybliżaniu epizodów w niej opisanych.
Tak więc katedrze w Chartres ja również mam wiele do zawdzięczenia.