Sobowtór?

                                        TO  JA  MAM  SOBOWTÓRA?

            Kiedy jako studentka byłam po raz pierwszy za granicą, zdarzył mi się zabawny incydent. Po kilku tygodniach nieudanych wakacji spędzonych na południu Francji u polskiej rodziny emigrantów, wracałam do Warszawy przez Paryż z tygodniowym postojem. Zamieszkałam w domu sióstr nazaretanek na rue Vaugirard, gdzie pokój dzieliłam z Amelią, sympatyczną Hiszpanką. Nie znałam hiszpańskiego, ona naturalnie polskiego, obie po francusku gadałyśmy jak murzynki, ale rozumiałyśmy się doskonale.

            Kiedy zwiedzałyśmy razem Luwr, to właśnie od Amelii po raz pierwszy usłyszałam pełne brzmienie nazwiska El Greca – Domènicos  Theotocòpulos… – zapamiętałam je na całe życie.

            Ale tym razem historia nie o malarzu.

Otóż któregoś dnia wróciłam z miasta na obiad nieco wcześniej od Amelii i w pokoju na stole zobaczyłam swoją fotografię. Ja jej tam na pewno nie położyłam! Byłam wstrząśnięta – czy to możliwe? Czyżby Amelia… odkleiła mi z paszportu zdjęcie?  Niemożliwe! 

            Szybko sięgnęłam do szuflady, wyjęłam paszport i z ulgą stwierdziłam, że ostemplowana fotografia tkwi na swoim miejscu. Ufff…

Ale skąd ona wytrzasnęła moje zdjęcie?

            Kiedy Amelia pojawiła się w pokoju, spytałam:

            – Skąd masz to zdjęcie?  Przecież to moje.

            Roześmiała się.

            – Nie! To nie twoje, to mojej przyjaciółki. Wyjęłam na wierzch, bo pomyślałam, że musisz je zobaczyć, jesteście tak bardzo do siebie podobne. I nie tylko z twarzy, ale i ze sposobu mówienia, i z zainteresowań, ona chce pisać, jak i ty, chce zostać dziennikarką.

            Byłam pod wrażeniem. To ja mam sobowtóra w Hiszpanii?

            Minęły lata. Pozostałyśmy bardzo długo z Amelią w kontakcie listownym. Od niej się dowiedziałam, że jej przyjaciółka już jako dziennikarka – niestety, zapomniałam jej imię i nazwisko – przeprowadzała wywiad z Sofią Loren podczas pobytu aktorki w ich mieście i tak się pani Loren spodobała, że zaproponowała jej, aby została jej sekretarką. Zgodziła się.

W latach 70-ych usłyszałam przez nasze radio, że gdzieś w jakimś hotelu, chyba to było w Stanach Zjednoczonych, pod nieobecność aktorki, doszło do próby porwania synka Sofii Loren i że tylko dzięki przytomności umysłu i dzielności jej sekretarki, porwanie się nie powiodło i nikt nie ucierpiał. Szczegółów nigdy nie poznałam, ale przypuszczam, że tą sekretarką była ona, mój bohaterski sobowtór, i byłam z niej bardzo dumna. 

 Po jakimś czasie nadeszła jednak fatalna wiadomość. Oto zasmucona Amelia pisała, że mój dzielny sobowtór nie żyje. Zmarła na raka, jeśli dobrze pamiętam była to białaczka. Miała wtedy niewiele po trzydziestce.

            Od tego czasu bałam się, że mnie wkrótce czeka to samo…

                Teraz, kiedy po wielu latach powróciły wspomnienia, a kontakt z Amelią od dawna już się urwał, spróbowałam odszukać nazwisko sekretarki Sofii Loren w Internecie. Ale nie udało mi się. Widzę przy niej na starych zdjęciach jakąś Inez Bruscia; jest czarnowłosa i śniada, wygląda na Hiszpankę i być może to ówczesna  sekretarka aktorki, ale zupełnie nie przypomina mego sobowtóra, ani mnie młodej; nigdy nie byłam śniada, ani czarnowłosa. Mój jasnowłosy sobowtór rozpłynął się we mgle…